utkwionych w ziemi, piekły się lub wędziły, zachowując wszystek sok tak wybornie, że mogły być ozdobą uczty pierwszego smakosza. Mniej dopisał chleb niezupełnie wypieczony, w formie pączków zaczyniony. Niektórzy, nasadzając te ciasto na kij, dopiekali je doskonale nad ogniem. Mnie to wszystko niezmiernie smakowało. Trzeba oczywiście, aby głód myśliwego stał się główną przyprawą. O zachodzie słońca Tony usadził nas do porządnie przysposobionej biesiady. Kołdry i koce, rozesłane w około ognisk, były obrusami. Olbrzymia misa drewniana, przez Indjan w korzeniu starego drzewa wycięta, wśród nas postawiona, stanowiła wspólny półmisek. Najprzód wrzucono w nią dzikiego indyka, pokrajanego w kawałki, następnie kawały słoniny i ciasta angielskiego, i gatunek pączków, o których już wspomniałem. Wkrótce znikł ten bigos bez śladu — wtedy Tony zdjął tryumfująco tłusty udziec sarni, nad ogniem jeszcze się kurzący, i rzucił do misy. Bez talerzy i grabków musieliśmy płatać mięso, maczając je w soli i pieprzu. To wszystko zalała kipiąca w kociołku kawa wyborna, i wyznaję, że w życiu roszkoszniejszej uczty nie pamiętam, jak te, które się tym trybem co dnia powtarzały, dając zdrowie, siłę i orlą swobodę!
Krzyk, wrzawa, ciągłe wybuchy śmiechów homerycznych, wesołość nieustająca, hałasy swawolne nieustawały przy tych ogniskach, bo obóz nasz jakkolwiek porządny, nie odznaczał się wielką karnością: niektórzy szukali awantur, inni wdzięków natury i poznania kraju, inni wreszcie zmiany miejsca i losu. O etykiecie nie było tam mowy, wszyscy byli weseli aż do pustoty. Kiedy przy jednym ogniu taki śmiech i wrzawa, przy drugim ozwał się chór dziki pełen żałosnego nastroju. Dowodził nim stary koryfeusz, jeden z poruczników, a przypadkiem będący mistrzem spiewu, a więc i kaznodzieją metodystą (!) w wioskach okolicznych... Ten chór nocny przypominał mi opisy dawnych chórów purytańskich, rozlegał się szeroko śród ciszy nocnej i w lasach przepadał — łączyło się z nim kilku dzikich Indjan obdarzonych zmysłem muzykalnym. W jednej z długich pauz tej psalmodji, leśna sowa, chcąca zapewne współzawodniczyć o lepsze, rozpoczęła swoje hu! hu! nocne. Zaraz krzy-
Strona:PL Washington Irving - Z podróży po stepach Ameryki.djvu/11
Wygląd
Ta strona została przepisana.