Strona:PL Washington Irving - Z podróży po stepach Ameryki.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

właśnie, w skutek ulewnego deszczu, i bardzo powoli mogliśmy się posuwać. Kilka dzikich głuszców zerwało się przed nami, ale nikt za niemi nie mógł pogonić. Napotkaliśmy kości i szkielet bawoła; drugim razem ślad jego. Ożywiło to trochę nadzieje myśliwych, lecz nie na długo. Przebywając łąkę średniej zaległości, zmienioną w ślizkie bagno, usłyszeliśmy nagły huk kilku po sobie następujących piorunów. Deszcz lunął grubemi sznurami i wkrótce huczały wezbrane mętne potoki, ziemię ryjące. Niebawem całą przestrzeń stepu okryły takie ciemności, że ręki własnej widzieć nie mogłem, przerywane cudownemi łunami błyskawic, których tła zalewały niebo — i gasły... Zdało się, że grzmot huczy tuż nad naszą głową, a lasy trzeszczące, wichrem szamotane i łąki powtarzały ten rozgłos pełen dzikości.
Ludzie i konie, tłumiąc się, łamiąc szyki, lecieli tędy i owędy. Niektóre konie żadnym sposobem niedały się prowadzić, urywały się, biegły rżąc z trwogi w ciemności, tak, że nasz tabor rozpierzchnięty wyglądał na flotę rozprószoną przez burzę i wezbrane bałwany.
Wreszcie około drugiej, stanęliśmy w miejscu gdzie można się było trochę przytulić, i zebrawszy siły spoczęliśmy całym taborem w lasku wzgórzystym i rozwartym. Zwolna mgły się ulatniały, po łąkach płynęły runami chmury srebrno popielate i unosiły się ku wypłakanemu i uśmiechniętemu już błękitowi. Natychmiast łoskot siekier i hałas drzew padających ozwał się do koła. Zapłonęły sielskie ogniska, przed któremi zamiast namiotów rozciągnięto kołdry, które zasłonięto skórami i dywanami, a przy każdym ogniu siedziała grupa grzejąca się i oczekująca z pilnem krzątaniem około biesiady. Kilku strzelców czyściło i wystrzeliwało bronie, a konie wolne od uzd i siodeł, z z dziką rozkoszą tarzały się po mokrej trawie.
Aż do wieczora trwały ulewy z małemi przerwami. Zebrano konie i ustawiono za zbliżeniem nocy w koło taboru a przy nich straże. Obawa przed napadem Indjan korzystających zwykle z ulew deszczowych, zmuszała nas do czujności. W miarę jak ściemniało, ognie nasze coraz jaśniej pałały, oświecając gałęzi, lasów, kiedy reszta drzew zostawała otulona półcieniem. Grupa każdego ogniska była nad wyraz malownicza i konie między gałęziami były jak cienie tajemnicze, wśród których niekiedy plastycznie wyzierał kształt szpaka lub gniadosza. Od