Złoty trójkąt/Część II/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Złoty trójkąt
Rozdział Gwoździe do trumny
Data wyd. 1923
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Triangle d’or
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
GWOŹDZIE DO TRUMNY.

Po upływie tego terminu... Patrycyusz kilkakrotnie powtórzył te słowa, których cała treść fatalna nie przedstawiała żadnych wątpliwości. Po upływie tego czasu jeśli Koralia nie usłucha i nie odda się w ręce wroga, jeżeli nie ucieknie z więzienia, to czeka śmierć. Oczy Patrycyusza padły na pamiętnik na ścianie. I oto co wyczytał:

„Błagam Koralię, aby się ratowała. Rzuciła mi się do kolan. — Chce umrzeć razem ze mną“.

Patrycyusz obserwował młodą kobietę. Ponieważ ostatnie słowa przeczytał cicho Koralia nie mogła ich dosłyszeć.
Przycisnął ją do swej piersi i wykrzyknął:
— Musisz stąd odejść, Koralio. Rozumiesz chyba, że jeżelim tego nie powiedział odrazu, to nie dla tego iżbym się wahał. Nie, tylko dlatego, że rozważałem ofertę tego człowieka i bałem się o ciebie. To straszne czego on żąda. Jeżeli ofiaruje ci życie, to znaczy, że cię kocha, a w takim razie rozumiesz... Ale wszystko jedno. Tyś powinna, żyć... Odejdź... odejdź natychmiast!...
Odpowiedź była krótka i prosta:
— Pozostanę...
— Ależ to szaleństwo!... Po co ta ofiara niepotrzebna?... Boisz się tego, co cię spotkać może, gdybyś się w jego moc oddała?...
— Nie...
Więc odejdź!...
— Pozostanę!...
— Ale dlaczego?!... pocóż ten upór?... To się nie przyda na nic... Dlaczego chcesz pozostać?...
— Bo kocham cię, Patrycyuszu...
Młodzieniec zmieszał się, oszołomiony tem nagłem wyznaniem... Więc Koralia kocha go tak bardzo, że woli umrzeć raczej z nim razem, aniżeli żyć bez niego...
Było to szczęście niespodziewane, zaprawione w tej chwili w równej mierze rozkoszą jak bólem...
— Więc kochasz mnie, Koralio... kochasz...
— Kocham cię, Patrycyuszu mój...
Kobieta otoczyła szyję ukochanego ramionami. Pierwszy ten uścisk przejął go niewymowną rozkoszą... Niemniej jednak, postanowił nie uledz, ale uratować ją choćby wbrew jej woli...
— Właśnie — rzekł — jeśli mnie kochasz, będziesz żyła... Zrozum, że mnie stokroć boleśniej umierać z tem przekonaniem, że ciebie zgubiłem... żołnierzem jestem... setki razy patrzyłem śmierci twarzą w twarz... śmierci się nie lękam... tylko wzgląd na ciebie mnie dręczy... Gdy będę wiedział, żeś ty ocalała — umrę chętnie...
Ona nie słuchała, ale kończyła swoje wyznanie, jak gdyby nie mogąc powstrzymać potoku słów miłości — tak długo tajonej w najskrytszych głębiach serca...
— Pokochałam cię od pierwszego dnia, w którym cię ujrzałam... Nie mówiłam ci tego, bom czekała na jakiś osobliwie uroczysty moment... A czyż może być uroczystsza chwila nad obecną, gdy stoimy na progu śmierci... Ale ja wolę śmierć niż rozstanie!...
— Nie!... nie!... — usiłował protestować — tyś powinna odejść!...
— Powinnam zostać przy tym, którego kocham!...
Patrycyuszowi strzeliła nowa myśl do głowy:
— Koralio!... uciekaj!... a gdy już uwolnisz się, pospieszysz mi na ratunek...
— Co powiadasz, Patrycyuszu?
— Powiadam, że tylko ty możesz ocalić mnie i siebie... Zdołasz się przecie wydostać ze szponów tego łotra... Zdołasz zawiadomić policyę, naszych przyjaciół... Będziesz krzyczała, wezwiesz pomocy albo może uda ci się przy pomocy jakiegoś podstępu...
Spojrzała na niego, uśmiechając się tak smutnie i z takim wyrazem powątpiewania, że przerwał...
— Chcesz mnie trudzić, mój kochany biedaku, ale sam nie wierzysz w to, co mówisz... Nie, Patrycyuszu! ty wiesz dobrze, że jeśli oddam się w moc tego człowieka, to zmusi mnie do milczenia... Będzie mnie więził w jakiejś kryjówce, dopóki ty nie wydasz ostatniego tchnienia...
— Czyś tego pewna?
— Równie jak ty sam, Patrycyuszu... Tak samo przewidujemy oboje, co stać się ma potem...
— Mianowicie?...
— Jeżeli ten człowiek chce mi ocalić życie — to nie z czystej wspaniałomyślności... Widocznie rozsnuł plan piekielny, a jeślibym się z tej sieci wydobyć chciała — to znowu tylko przez śmierć... Czyż nie lepiej zatem umrzeć razem z tobą... Taka śmierć — to właściwie najpiękniejszy moment życia...
Bronił się jeszcze.
— Ależ to okropne... — szeptał — nie mogę przyjąć twojej ofiary... Jesteś taka młoda... całe lata szczęścia jeszcze przed tobą...
— Lata żałoby i rozpaczy, jeżeli ciebie nie stanie...
— Trzeba żyć Koralio!... Całą duszą, błagam cię — chciej żyć!...
— Nie chcę żyć bez ciebie!... Jedyna racya mego istnienia jest miłość, którą czuję dla ciebie... Tyś mnie nauczył kochania!... Kocham cię, Patrycyuszu!...
Patrycyusz czuł teraz, że istotnie za przeżycie tak cudownej chwili — warto umrzeć...
Zdobył się wszakże na najwyższy wysiłek woli:
— A gdybym ci nakazał odejść, Koralio!...
— To znaczy nakazałbyś mi, abym się oddała na łaskę i niełaskę tego człowieka... A czy nie przypuszczasz... chciałbyś tego, Patrycyuszu!?...
Kapitan zadrżał:
— Och!... okropność!... ten człowiek!... I ty Koralio taka czysta... taka świeża...
„Ten człowiek” nie skrystalizował się jeszcze dokładnie w ich wyobraźni...
Pomimo, że tam w górze ukazała się twarz starego Szymona — obraz wroga okryty był mgłą tajemnicy... Może to Szymon?... a może ktoś inny, a Szymon jest tylko jego narzędziem...
W każdym razie to wróg... wcielenie zła i zbrodni...
Patrycyusz zapytał:
— Czyś nie zauważyła kiedykolwiek, aby Szymon poszukiwał twego towarzystwa...
— Nie zauważyłam... Raczej powiedziałabym, że mnie unikał...
— Więc jest obłąkanym...
— Nie... to nie waryat... nie wierzę... on się mści...
— Niemożliwe... Był przecież przyjacielem mojego ojca... Całe swoje życie pracował nad naszem połączeniem, a terazby nas zamierzał zabić?
— Nie wiem, Patrycyuszu, nie rozumiem...
Przestaliśmy mówić o Szymonie. Ostatecznie czy to nie wszystko jedno z czyjej ręki ma paść cios śmiertelny, jeżeli temu zaradzić nie można...
— Więc zgadzasz się, Patrycyuszu, abym została?... — zapytała cicho Koralia.
Nie odpowiedział, a ona mówiła dalej:
— Ja i tak nie odejdę, ale chciałabym, abyśmy byli w zupełnej zgodzie... Błagam cię... umrzemy razem?...
— Tak jest.
— Podaj mi twoje kochane ręce, popatrz mi w oczy i uśmiechnij się, Patrycyuszu...
Chwilę trwali w miłosnej ekstazie.
— Co ci jest?... drogi mój...
— Patrz... patrz!...
Drabina sznurowa jechała z powrotem do góry. Dziesięć minut upłynęło.
Młody oficer podskoczył naprzód i uchwycił jeden ze szczebli...
Koralia krzyknęła:
— Patrycyuszu!... co zamierzasz?...
Szalona nadzieja, która przez mgnienie oka przeszyła mu serce — rozprysła się zaraz w niwecz... Bo oto drabina oderwana od swego punktu zaczepienia — spadła na podłogę, a okienko w suficie zatrzasnęło się momentalnie.
Jednocześnie dał się słyszeć szyderczy śmiech.
Patrycyusz ogarnięty szałem wściekłości, zaczął motać obelgi pod adresem nieprzyjaciela i strzelił z rewolweru dwa razy w górę, tłukąc dwie szyby...
W tej chwili ciemność zalała pokój. Jednocześnie dał się słyszeć trzask spadającej żaluzyi.
— Patrycyusz!... Patrycyuszu!... — krzyknęła Koralia przerażona nieprzeniknioną ciemnością — Patrycyuszu!... gdzieś ty!... Boję się!... gdzieś ty...
Po omacku zetknęły się ich ręce, zlodowaciałe rączki Koralii i rozpalone gorączką dłonie Patrycyusza.
— Ach, nie opuszczaj mnie, Patrycyuszu — błagała młoda kobieta.
— Jestem przy tobie. Nie obawiaj się niczego. Nikt nie zdoła nas rozłączyć...
— Tak, masz racyę. Nikt nie zdoła nas rozłączyć. Jesteśmy tutaj razem w naszym wspólnym grobie...
Te okrutne słowa Koralia wymówiła głosem tak pełnym boleści, iż u Patrycyusza spowodowało to nowy wybuch buntu.
— Nie, nie, co mówisz? Nie należy rozpaczać. Aż do ostatniej chwili trzeba wierzyć w ocalenie.
Uwolnił jedną ze swoich rąk z uścisku Koralii i pociągnąwszy za cyngiel rewolweru, wystrzelił trzy razy w górę, dał się słyszeć trzask drzewa i szyderczy śmiech wroga. Ale widocznie żaluzye były z solidnego metalu, ponieważ kule nie zdołały w nich wyżłobić żadnej szczerby.
Zapanowała teraz chwila ciszy. A potem zabrzmiały uderzenia rytmiczne młotka, wbijającego gwoździe ponad ich głowami. To były gwoździe do ich trumny. To przybijano wieko, które już się nad nimi zawarło... Żadnej nadziei więcej... Znikąd możliwości pomocy...
— Patrycyuszu — bełkotała Koralia. — Boję się, boję... Ach te uderzenia młotka sprawiają mi taki straszny ból...
Słaniała się w objęciach ukochanego. Patrycyusz czuł, że łzy płyną po jej policzkach.
A tymczasem tam, na górze, straszliwy wróg kończył swoje dzieło śmierci.
— Nie opuszczaj mnie — błagała Koralia, szlochając. — Nie opuszczaj mnie.
— Na kilka minut tylko. Chcę, ażebyśmy przynajmniej kiedyś byli pomszczeni.
— Poco? I cóż nam z tego przyjdzie?
Patrycyusz miał kilka zapałek w kieszeni. Zapalając je jedna po drugiej, zaprowadził Koralię do pamiętnika, kreślonego ręka jego ojca.
— Co zamierzasz czynić?
— Chcę zapobiedz temu, aby naszą śmierć poczytano za samobójstwo. Chcę uczynić to samo, co zrobił mój ojciec. Kiedyś po latach przeczyta to ktoś i pomści nas.
I szybko zaczął pisać.
„Patrycyusz Belval i jego narzeczona Koralia umierają zamordowani przez Szymona Diodokisa 14 kwietnia 1915“.
Kiedy już skończył pisać, dostrzegł kilka ostatnich słów pamiętnika, których dotychczas nie zauważył.
— Mam jeszcze dwie zapałki — rzekł. — Widziałaś, jeszcze są tam jakieś słowa! Ostatnie zapewne słowa mojego ojca, Zaświeć zapałkę.
Koralia wykonała polecenie. W mdłym blasku zapałki ujrzeli dwa niekształtne, drżącą snąć ręką skreślone słowa:
„Uduszeni gazem“.
Zapałka zgasła. Ale teraz zrozumieli już wszystko. Uduszeni gazem. W ten to sposób zginęli ich rodzice i oni w ten sam sposób mieli śmierć ponieść. Nie pojmowali tylko jeszcze jak to się da przeprowadzić.
— Chyba — szepnął Patrycyusz — że w jakiś sposób powietrze zostanie zatrute gazem świetlnym. — I po chwili dodał: — Tak, tak, przypominam sobie.
I opowiedział Koralii, iż w szafie starego Szymona, oprócz drabinki sznurowej i latarki elektrycznej, znajdowało się kilka rur gazowych. Prawdopodobnie więc Szymon połączył te rury z gazomierzem, znajdującym się w kuchni, a potem praca była już bardzo ułatwiona.
Zimny dreszcz przerażenia wstrząsał Koralią. Więc za chwilę przyjdzie śmierć w postaci duszącego gazu. Minęło kilka minut. Potem dał się słyszeć lekki syk gazu, ulatniającego się z niedomkniętego kurka.
Tortura zaczyna się. Patrycyusz szepnął:
— Pół godziny to potrwa. Najwyżej pół godziny.
Ale Koralią opanowała już strach śmierci.
— Bądźmy odważni, Patrycyuszu.
— Ach, gdybym był sam. Ale ty, moja biedna Koralio.
Cichym głosem wyrzekła:
— Przy tem się nie cierpi.
— Boję się, abyś ty nie cierpiała. Jesteś tak słabą, tak wątłą.
— Im się jest słabszą, tem się mniej cierpi.
I otoczyła ramieniem szyję Patrycyusza,
— Jesteś moim przed Bogiem. Niech nas przyjmie tak, jakby przyjął dwoje małżonków.
Ta jej słodycz i męstwo wycisnęły łzy z oczu Patrycyusza. Ona osuszała te łzy swoimi pocałunkami. Poraz pierwszy podała usta swe Patrycyuszowi.
— Ach — zawołał. — Masz racyę. Tak umierać, to piękniej, niż żyć.
Zatonęli w ciszy. Poczuli już duszący zapach gazu, ale nie wywarło to na nich wrażenia grozy.
Patrycyusz szeptał:
— Wszystko się odbędzie tak jak niegdyś... Kochamy się tak, jak się kochali nasi rodzice i tak samo jak oni umieramy razem...
Koralia dorzucała cichutko:
— Nasz grób będzie koło ich grobu...
Powoli myśli ich mąciły się... Zaczynali tracić przytomność... Nie cierpieli jednak... Raczej ogarniało ich oszołomienie — jakaś dziwna ekstaza...
Koralia pierwsza zaczęła majaczyć:
— Kwiaty, spadają kwiaty... róże!... róże!... a jakie to cudne... rozkoszne...
I on także czuł jakąś niezwykłą błogość, pomimo, że stawał się słabszym, coraz słabszym... czarne płatki tańczyły mu przed oczyma... mgła zasnuwała mózg... Nagle zdało mu się, że spada w jakąś bezdenną otchłań i przestał myśleć... czuć...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.