Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

brzmiały uderzenia rytmiczne młotka, wbijającego gwoździe ponad ich głowami. To były gwoździe do ich trumny. To przybijano wieko, które już się nad nimi zawarło... Żadnej nadziei więcej... Znikąd możliwości pomocy...
— Patrycyuszu — bełkotała Koralia. — Boję się, boję... Ach te uderzenia młotka sprawiają mi taki straszny ból...
Słaniała się w objęciach ukochanego. Patrycyusz czuł, że łzy płyną po jej policzkach.
A tymczasem tam, na górze, straszliwy wróg kończył swoje dzieło śmierci.
— Nie opuszczaj mnie — błagała Koralia, szlochając. — Nie opuszczaj mnie.
— Na kilka minut tylko. Chcę, ażebyśmy przynajmniej kiedyś byli pomszczeni.
— Poco? I cóż nam z tego przyjdzie?
Patrycyusz miał kilka zapałek w kieszeni. Zapalając je jedna po drugiej, zaprowadził Koralię do pamiętnika, kreślonego ręka jego ojca.
— Co zamierzasz czynić?
— Chcę zapobiedz temu, aby naszą śmierć poczytano za samobójstwo. Chcę uczynić to samo, co zrobił mój ojciec. Kiedyś po latach przeczyta to ktoś i pomści nas.
I szybko zaczął pisać.
„Patrycyusz Belval i jego narzeczona Koralia umierają zamordowani przez Szymona Diodokisa 14 kwietnia 1915“.
Kiedy już skończył pisać, dostrzegł kilka ostatnich słów pamiętnika, których dotychczas nie zauważył.
— Mam jeszcze dwie zapałki — rzekł. — Widziałaś, jeszcze są tam jakieś słowa! Ostatnie zapewne słowa mojego ojca, Zaświeć zapałkę.
Koralia wykonała polecenie. W mdłym blasku zapałki ujrzeli dwa niekształtne, drżącą snąć ręką skreślone słowa:
„Uduszeni gazem“.
Zapałka zgasła. Ale teraz zrozumieli już wszystko. Uduszeni gazem. W ten to sposób zginęli ich