Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rodzice i oni w ten sam sposób mieli śmierć ponieść. Nie pojmowali tylko jeszcze jak to się da przeprowadzić.
— Chyba — szepnął Patrycyusz — że w jakiś sposób powietrze zostanie zatrute gazem świetlnym. — I po chwili dodał: — Tak, tak, przypominam sobie.
I opowiedział Koralii, iż w szafie starego Szymona, oprócz drabinki sznurowej i latarki elektrycznej, znajdowało się kilka rur gazowych. Prawdopodobnie więc Szymon połączył te rury z gazomierzem, znajdującym się w kuchni, a potem praca była już bardzo ułatwiona.
Zimny dreszcz przerażenia wstrząsał Koralią. Więc za chwilę przyjdzie śmierć w postaci duszącego gazu. Minęło kilka minut. Potem dał się słyszeć lekki syk gazu, ulatniającego się z niedomkniętego kurka.
Tortura zaczyna się. Patrycyusz szepnął:
— Pół godziny to potrwa. Najwyżej pół godziny.
Ale Koralią opanowała już strach śmierci.
— Bądźmy odważni, Patrycyuszu.
— Ach, gdybym był sam. Ale ty, moja biedna Koralio.
Cichym głosem wyrzekła:
— Przy tem się nie cierpi.
— Boję się, abyś ty nie cierpiała. Jesteś tak słabą, tak wątłą.
Im się jest słabszą, tem się mniej cierpi.
I otoczyła ramieniem szyję Patrycyusza,
— Jesteś moim przed Bogiem. Niech nas przyjmie tak, jakby przyjął dwoje małżonków.
Ta jej słodycz i męstwo wycisnęły łzy z oczu Patrycyusza. Ona osuszała te łzy swoimi pocałunkami. Poraz pierwszy podała usta swe Patrycyuszowi.
— Ach — zawołał. — Masz racyę. Tak umierać, to piękniej, niż żyć.
Zatonęli w ciszy. Poczuli już duszący zapach gazu, ale nie wywarło to na nich wrażenia grozy.
Patrycyusz szeptał: