Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na łaskę i niełaskę tego człowieka... A czy nie przypuszczasz... chciałbyś tego, Patrycyuszu!?...
Kapitan zadrżał:
— Och!... okropność!... ten człowiek!... I ty Koralio taka czysta... taka świeża...
„Ten człowiek” nie skrystalizował się jeszcze dokładnie w ich wyobraźni...
Pomimo, że tam w górze ukazała się twarz starego Szymona — obraz wroga okryty był mgłą tajemnicy... Może to Szymon?... a może ktoś inny, a Szymon jest tylko jego narzędziem...
W każdym razie to wróg... wcielenie zła i zbrodni...
Patrycyusz zapytał:
— Czyś nie zauważyła kiedykolwiek, aby Szymon poszukiwał twego towarzystwa...
— Nie zauważyłam... Raczej powiedziałabym, że mnie unikał...
— Więc jest obłąkanym...
— Nie... to nie waryat... nie wierzę... on się mści...
— Niemożliwe... Był przecież przyjacielem mojego ojca... Całe swoje życie pracował nad naszem połączeniem, a terazby nas zamierzał zabić?
— Nie wiem, Patrycyuszu, nie rozumiem...
Przestaliśmy mówić o Szymonie. Ostatecznie czy to nie wszystko jedno z czyjej ręki ma paść cios śmiertelny, jeżeli temu zaradzić nie można...
— Więc zgadzasz się, Patrycyuszu, abym została?... — zapytała cicho Koralia.
Nie odpowiedział, a ona mówiła dalej:
— Ja i tak nie odejdę, ale chciałabym, abyśmy byli w zupełnej zgodzie... Błagam cię... umrzemy razem?...
— Tak jest.
— Podaj mi twoje kochane ręce, popatrz mi w oczy i uśmiechnij się, Patrycyuszu...
Chwilę trwali w miłosnej ekstazie.
— Co ci jest?... drogi mój...
— Patrz... patrz!...