Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom IV/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Przybycie wiosny.

Szczęściem może dla pana Bala, nie miał bardzo czasu rozmyślać o przypadku w kościele, bo nań spadły wszystkie wiejskie utrapienia, których dotąd nie doświadczył: odwiedziny urzędowe, śledztwa niespodziewane i bryczki ze dzwonkami przez tydzień hałasowały mu nieustannie w dziedzińcu. Przybył poznać się z nowym dziedzicem i obywatelem miejscowy Asesor, potem Sprawnik, potem Strapczy, potem ktoś z kancelarji pana marszałka, potem ktoś znowu z osobnem poleceniem, potem członek duchowny do śledztwa o jakąś pasiekę, urzędnik do rewizji skazek i tym podobni goście.
Wszystkich potrzeba było zabawiać, co najtrudniej przyszło, i gdyby nie Parciński, nie wist i preferans, nie wiem jakby sobie z nimi dał radę pan Bal.
Asesor szczęściem był bardzo dobry człowiek, małorosjanin, wesół, rubacha, i nie prześladujący ludzi, a że w nim serce grało, poznawszy bliżej Bala, zaraz go pokochał. Z tym łatwo było przyjść do ładu, choć pomocnik, nabechtany od pani Supełkowej, ciągle go podszczuwał.
Sprawnik, niegdyś major i adjutant księcia W... który się dosłużył rangi, więcej pilnując pokojów i towarzystwa niż zajęć militarnych, był człowiekiem wielkich pretensyj, elegant, wytworniś, a wewnątrz najdziwniej obojętny na wszystko co nie napychało kieszeni. Przyjechał koczykiem, ale z żydem faktorem na koźle, ze szkatułkami zawierającemi wytworne toalety, z kamerdynerem, bursztynami i cybuchami, sekretarzem pijakiem i pisarzem, szumno i hałaśno... Słysząc o kupcu i wystawując go sobie czemś łatwem do zastraszenia, w początku wystąpił z bardzo pańskiemi minami, ale zaledwie wszedł do salonu, stał się na widok zamożności i zbytku innym zupełnie człowiekiem. Wystąpiła zaraz francuzczyzna, dworactwo, serdeczności, zwierzenia, a że pan Bal łatwo się ująć dawał, zręczny major zrobił z nim co sobie zamierzał. Zwierzył mu się zaraz na ucho, że miał sekretne doniesienie o ucisku włościan, wystawił jakie to niebezpieczeństwo ciągnie za sobą, i przestraszonego zapewnił, że to się da jakoś złagodzić.
Że w Zakalu i stół i wina smakowały, pan major przedłużył tu swój pobyt, usiłując na stopie przyjacielskiej stanąć z gospodarzem, u którego nareszcie półtora sta rubli zmuszony był pożyczyć. Wszystkie trudności poszły potem nadzwyczaj szybko z wiatrem i ukończyły się najpomyślniej. Ale tydzień takiej załogi i salonowania!..
W domu i na folwarku gdzie się rozlokowała kancelarja, nie było chwili spokoju, a któżby śmiał sprzeciwić się w czem komukolwiek z tych panów? W końcu odjechali ustępując miejsca innym, a Bal nie mógł się upamiętać widząc jedne po drugich zajeżdżające bryczki, interes napadający po interesie, śledztwo po śledztwie i wydatek po wydatku.
Parciński jak mógł mu usługiwał i wyręczał, wszakże wszystko się o dziedzica po troszę opierać musiało.
— A co Erazmie, spytała go żona po kilku dniach jednego wieczora widząc posępniejszym, tyś na wsi wyglądał spokoju i odetchnienia?
— To są początki, to wyjątek, jak się raz obrobim z tych zaległości, będziemy siedzieli jak u pana Boga za piecem.
— Prawda że za piecem, bo prócz tych panów żywa dusza u nas widać nie postanie. Zawszeż jeszcze wieś widzisz w tak różowych kolorach?
Pan Erazm ruszył ramionami.
— Moja droga, rzekł hamując się o ile umiał, są warunki w życiu ludzkiem od których żadne położenie nie uwalnia; jednym z nich to co się pospolicie zowie kłopotem... jakże ty chcesz być od nich całkiem swobodną?
— Jam się tego nigdy nie spodziewała ale ty.
— Jam się dotąd nie zawiódł.
— Erazmie! doprawdy nie godzi się żebyś mnie to mówił.
— Może się uprzedzam, ale mi widok wsi i to życie u piersi natury opłaca za wszystko!
— Cóż mam na to powiedzieć? westchnąć i milczeć.
— To są wstępy, początki! Pierwsze kotki za płotki! Jak raz przebrniemy przez zwykłe introdukcyjne trudności, pójdzie nowe życie gładko, ślicznie, wesoło, cicho, swobodnie... będziemy się wsią napawali. Co do mnie przyznam ci się że zapominam o wszystkiem, w oczekiwaniu uroczej wiosny się zatapiając. My mieszczuchy rzec można, nie znamy dzieła Bożego, nie skosztowaliśmy wdzięku natury, nie wiemy co wiosna, lato, jesień, żyliśmy w oranżerji. Tu dopiero rozwiną się dla nas wspaniałe widoki przyrodzenia.
Pani Balowa się rozśmiała.
— Kochany Erazmie! ale gdzież weźmiesz swobodę umysłu potrzebną do zapatrywania się na naturę? Z jednej strony żyd arędarz, z drugiej pan pomocnik, z trzeciej sąsiad napastnik, z czwartej proces cię oblęże... Najpiękniejsza wiosna zmieni ci się w utrapioną jesień!
— Zawsze widzisz czarno! zawsze się uprzedzasz! odparł już goręcej coraz pan Bal... bądź sprawiedliwszą... Zresztą, jakem to sto razy powiedział, ja ci się nie dziwuję... ty nie masz w żyłach krwi szlacheckiej.
— Coraz się o tem mocniej przekonywam...
— Daruj mi serce... ale narażasz się sama.
— Nie przepraszaj bo się nie gniewam wcale, śmieję się tylko z ciebie.
— Może to być śmieszne dla was... ale cóżem temu winien że krew tych Balów starych płynie w żyłach moich i pociąga mnie ku żywotowi pradziadów?
— Nie krew to ale imaginacja! pomyślała żona, ale nic nie odpowiedziała. Bal chodził wielkiemi krokami po pokoju, i sam z sobą rozprawiał ducha sobie dodając. Im więcej bowiem usadzały się okoliczności żeby go od wsi zrazić, tem gwałtowniej czepiał się jej sił ostatkiem... Przestał wprawdzie Zakale nazywać złotem jabłkiem, bo codzień dobitniej przekonywał się że ten przydomek dziedzictwu jego służyć nie mógł, ale zawsze i coraz goręcej oświadczał się ze swem dla wsi uwielbieniem.
Tymczasem kłopoty nie ustawały i sypały się jak z worka; każdy dzień coś nowego przynosił... Parciński pocił się nad stosami papierów, po których przejrzeniu ostatecznie zawsze coś tylko było komuś zapłacić. Pan Bal wyliczał i zapisywał potajemnie, a coraz to podsumowawszy, gdy był sam jeden, potrząsał głową znacząco; rosły bowiem wydatki niezmiernie, a przychód się ani pokazywał jeszcze. Aręda zaledwie wystarczała na pobycie codziennych kosztów życia, a Moszko regularnie kwitkami się wypłacał. Kasa właściwa Zakalańska, mająca osobne regestry, strasznie była chuda.
— Zapewnie że to wiele! mówił poczciwy pan Erazm, ale to są ekspensy installacyjne! inaczej być nie może... Później, powoli zacznie się to powracać...
Tymczasem pieniądze wyjeżdżały szybko, ale z powrotem doczekać się ich nie było można. Oczekiwana tak niecierpliwie wiosna poczęła się nareszcie... w kalendarzu... Zwiastował ją z nieporównanym zapałem pan Bal i wskazał żonie czerwonemi wydrukowane literami... Pierwszą część wiosny! Ale spojrzenie w okno przekonało go że to był mythus tylko, symbol, tradycja... ale pewno nie wiosna... Paskudniejszej pory nad tę, gdyby kto ją chciał robić naumyślnie, nie potrafiłby sobie skomponować. Na ziemi leżał śnieg wielkiemi płatami z pod którego czarna, naga wyglądała ziemia... błota było pełno, wody podostatkiem, zimno jak o Bożem narodzeniu... Przymrozki na czterdziestu męczenników poczęte, obiecywały męczyć dni czterdzieści i w tem nie zawiodły. Jeśli dzień jeden błysnął weselszy, po nim następowała słota, deszcz ze śniegiem, śnieg z deszczem. Błoto i gruda mieniały się jak najregularniej... W takich przemianach z wielką niecierpliwością pana Bala nadeszła znowu czerwono drukowana Druga część wiosny!
Śnieg złaził, ale po kątach leżał jeszcze uparcie, przymrozki szły co ranka, słońce jednak poczęło sobie przypominać swoje obowiązki. Walka zimy która ustąpić nie chciała z wiosną, która czuła potrzebę przejścia, zajęła prawie całą tę część w kalendarzu drugą nazwaną, sumiennie i pierwszej imienia nie warta. W dzień przygrzewało, w nocy marzło, a po chwili cieplejszej zlatywały burze, grady, zamiecie krótkie a nieznośne, nie dające głowy za próg wychylić.
— Co u kata! mówił pan Bal, czy się to już nigdy wiosna nie zrobi? I to na złość chyba!
Nareszcie pod płotami zjawiła się pokrzywa, pierwszy u nas zwiastun zieloności, przyleciał chudy bocian, zakrzyczały żaby w błotach, chmarą podniosły się komary... zima musiała ustąpić. Jednakże bez futerka wyjść było niepodobna. Pan Bal dziwił się bardzo, że tego wszystkiego w mieście nie doświadczał, ale wmawiał sobie, że to go zajmowało i bawiło.
— Co do mnie, mówił przed żoną, ja na ten widok walki w przyrodzeniu i odmładzającej się ziemi patrzę z zachwytem, z rozczuleniem... W mieście to wszystko przechodziło niepostrzeżone, mieniałem futro na płaszcz i to dla mnie stanowiło wiosnę. Nawet krzyk żab naszych mi się podoba.
— W tem przynajmniej zgadzasz się z poetą co osądził, że żadne żaby nie krzyczą jak nasze.
— No! gadaj ty sobie co chcesz, a ja ich kumkanie lubię.
Jak tylko się ociepliło, pan Bal nie schodził z ganku, stał się dzieckiem, ale używał wiosny całą gębą. Przynosił trawę i pączki drzew lub dzikiego agrestu do pokoju, wynajdywał kwiatki, a tak go to naiwnie bawiło, że żona nie mogła mu już mieć za złe namiętności, która go tak uszczęśliwiała.
Ale wśród tych zachwytów ileż było chmurek zaledwie przeleciałych[1] już znowu wracających.
Skutkiem zabiegów rozsądnych Parcińskiego, ludność Zakala pogodziła się jakoś z dziedzicem, chętka nieposłuszeństwa ustała, a zresztą łatwo porachowali, że z panem jakiego im Bóg dał, najlepiej wyjdą starając się go chwycić za serce.
Prosty ten lud ma głęboką znajomość człowieka, z fizjognomji czyta trafnie i nigdy się nie myli; w słowie, w zapytaniu rozpoznaje od razu charakter. Pan Bal miał znowu tak otwartą fizys, tak poczciwie rozweselone oblicze, że się na niem i najmniej biegły poznaćby potrafił.
A jakże nie korzystać z dobroci?
Postanowiono więc choć bez narady, kłaniać się nizko kuropatwie, a ile możności ssać ją nieboraczkę. Nie szczędzono ukłonów, ani słówek, ani przymileń, a szczery ów lud prosty, wśród którego pełno filutów wyuczonych odwiecznem swem położeniem do odegrywania komedji — podchodził pana Bala nieustannie.
Nowy dziedzic przekonany że na wsi panuje szczerość i prawda, wierzył każdemu słówku najświęciej, oburzał się nawet gdy mu dawano do zrozumienia, że nie wszystko tak być może jak mu malują, i płacił za swą poczciwość kieszenią.
Ze swych przechadzek na pole i do lasów rzadko kiedy powracał niewypróżniwszy sakiewki do dna, a im więcej dawał, tem częściej żądano. Temu zdechł ukochany wolik, tamtej krówka ostatnia, inny nie miał chleba! Bal się wzdrygał i dawał a dawał.
— Ale panie! mówił mu pokręcając wąsa Krużka, niech Jaśnie pan wierzy, że ci co prawdziwie potrzebują, najczęściej siedzą w kącie i nie przyjdą prosić, a kłamana bieda na wierzch tylko wyłazi...
— Co Waćpan pleciesz! oburzony łajał Bal, trochęś tylko liznął świata, a już nie masz miłości i wiary. To są ludzie prości, poczciwi! zresztą ja się znam na frantach!
Po cichuteńku zaśmiał się może niejeden z łatwowierności nowego pana, bo i to się zdarza, ale w ogóle pokochali się ludzie w swojej kuropatwie. Poczciwe to serca! a choć wiele złego między niemi, czyż tak wielka wina, tam gdzie prócz Opatrzności Bożej nikt cnoty nie szczepi? Ten lud ze swą większością tak dobrą, jest najpotężniejszym dowodem ducha słowiańszczyzny. Z większą stosunkowo oświatą, w położeniu mniej zależnem, inne Europy ludy w klasie odpowiedniej są stokroć więcej zepsute.
Ale wróćmy do dziedzica który się wiosną nacieszyć nie może; siedzi on nad brzegiem Horynia skąsany od komarów, patrzy na wody, pije ożywione balsamiczną brzóz wonią powietrze i zachwyca się, zachwyca! Nagle puściły zewsząd liście zielone, kwiatki, chwasty, trawy, i wszystko wskrzeszone powstało zmartwych!
Nikt uroku tej porze zaprzeczyć nie może; jest ona w istocie tak piękna, że gdyby jej tylko brakło tym krajom cieplejszym, co nie znają zimy, nie mieniałbym ich na nasz. Ozwały się ptaki, owady, niebo nawet ubrało w inne obłoki, barwą, kształtami różne od zimowych; przemówił do ziemi grzmot i spojrzał błyskawicą.
Wszyscy mieszkańcy miasta, aż do biednej wygnanki pani Balowej, wyszli spoglądać na obraz, który ginął dla nich wśród murów stolicy, i wszyscy w duszy uznali go pięknym. Horyń płynący pod samym prawie domem, raz w rok się ożywił także, poczęły iść tratwy i długie pasy gąsek, zaśpiewali flisy, czółna z ogniami zwijały się nocą po błyszczących wodach.
— A co? powtarzał pan Bal, a co? nie piękna wiosna? możem przesadzał? możem się uprzedzał? sami teraz powiedzcie, kiedyż co podobnego widzieliście w mieście? Czy tak tam śpiewają ptaszki w klatkach zamknięte?
Parciński który tem wszystkiem i nasycony był i przesycony, uśmiechał się niemal z zazdrością, sam jeden stając przeciwko wsi, i malując na przekor panu Balowi obrazy jego kolorami w inny sposób przesadzonemi.
— Bardzo pana szacuję i mogę powiedzieć że go kocham nawet, mówił Bal, ale tego jednego mu nie daruję, że się na wsi nie znasz! próbuje to zimne serce!
Lizia wbrew ojcu także utrzymywała, że choć wiosna była istotnie piękną, ale obraz jej raczej smutkiem niż weselem napawał. Nie wiem czemu, starzy zwykle rozgrzewają się tym widokiem, młodzi czują w nim tęsknotę; jestli to do wytłumaczenia fizjologicznie, czy pozostanie zagadką? rozwiązać tego nie potrafię. Staś także choć trochę z życiem wsi pojednany, więcej może wzdychał niż w zimie; i chodził na dalekie przechadzki, których pozorem tylko było polowanie, celem — marzenia i dumy.
Od czasu przygody w kościele nikogo nie widziano z sąsiedztwa, stosunki z niem zdawały się zupełnie zerwane; bolało to starego, pojechał raz do Brogów, nie zastał nikogo, zaprosił pana Teofila, nie odpisano i nie przybył, widocznie cały ten światek usuwał się od nowoprzybyłych.
Dankiewiczowie nie oddali mu odwiedzin, Hubka nawet wzywany dla interesu, nie przyjechał. Pan Bal mocno to uczuł, ale pokrył milczeniem; ani żonie, ani nikomu z rodziny żadnych nie dozwalając robić przypuszczeń i wniosków.
Złe drogi, rozlane wody nie dozwoliły być w kościele, później mężczyźni tylko sami dostać się potrafili do miasteczka, i znowu nikt się z niemi ani przywitał, ani ich chciał widzieć. Kupiec znosił to silnie dotknięty, ale cierpliwie, Stanisław wrzał z gniewu i czekał tylko zręczności żeby się z pierwszym lepszym zetrzeć.
Zerwanie stosunków z panem Teofilem pociągnęło za sobą usunięcie się hrabiego, który nie mając już nadziei wydania córki, czuł potrzebę wziąć stronę swego kuzyna.
Jakkolwiek to sobie tłumaczyć było można, w ogólności jednak postępowanie sąsiadów dla państwa Balów było niepojęte, nie domyślali się bowiem, by czem obrazić mogli sąsiadów i nie przypuszczali plotek, które tak obficie rozrzucono do koła.
W cztery oczy pytał pan Bal najprzód Parcińkiego czyby nie wiedział zkąd takie odstrychnienie się wyniknąć mogło, ale ten nie wiedział o niczem, bo z nikim nie żył, a skwaszony oddawna, tłumaczył to sobie nie źle zwykłą ludzką ułomnością.
— Nie dziwuj się pan, odpowiedział, pierwsze uczucie człowieka to zawsze obawa, niewiara, wstręt... mówią o ludziach pospolitych, gdyż wyżsi duchem poczynają od miłości i sympatji... Ale tu między temi cielętami, z pozwoleniem pańskiem, wyższości nie szukać. Potem im głupsze to tem dumniejsze, w ostatku draźliwe jak rana, której dotknąć nie można, żeby nie zabolało! Ale to są zwykłe początki. Gdybyś pan był Dankiewiczowi pożyczył pieniędzy, a panna Elizia nie odmówiła panu Teofilowi, stałyby rzeczy inaczej, zrobiłbyś pan sobie partją, choć nie ciekawą, czegobyś potem gorzej żałował niż dzisiaj, że panu ci trutnie pokój dali. Tem lepiej! Baba z wozu, kołom lżej!
Nic się z tego nowego nie nauczył pan Bal, bo tyle mniej więcej i sam się domyślał, ale go korciło że inne jakieś tajemne powody do tego ogólnego wstrętu przykładać się mogły. Kogo się tu popytać, od kogo nauczyć? na wsi naturalnie od żyda. Żyd tu jest wszystkiem, on łączy sobą klasy najróżniejsze, bo się do nich dotyka; wszystko wie, bo się o każdego dowiaduje; zdrowo bo praktycznie sądzi... a więc do Moszka!
Pan Bal spotkał właśnie starego jadącego biedką do dworu, opodal w lasku. Moszko jak dwudziestoletni młodzik zeskoczył z siedzenia, zdjął czapkę i na znak dziedzica którego bardzo szanował, bo mu z nim dobrze było, zbliżył się z uśmiechem.
— Jaki z Jaśnie pana gospodarz! rzekł nie bez ziarka pochlebstwa, zawsze w polu! na co to tak pracować! pan Bóg i tak da.
— A cóż mam robić? odrzekł kupiec smutno, muszę się poznawać z gospodarstwem, ale ja właśnie chciałem się z panem Moszkiem zobaczyć i pogadać, dobrze żeśmy się spotkali.
— Nu! co Jaśnie pan każe? ja i w nocy na jego rozkaz!
— Możemy z sobą pogadać szczerze?
— Czemu nie! niech pan wierzy — kładnąc rękę na piersi dodał żyd — ja pańskiego zaufania nie zdradzę.
— Powiedz-że mi, ty wszystkich znasz, wszędzie bywasz, słyszysz co ludzie gadają, co się to dzieje, proszę cię, że odemnie tak wasi panowie jak od zapowietrzonego stronią?
Moszko pogładził brodę, kiwnął głową, założył ręce za pas...
— To długo gadać, rzekł, Jaśnie pan się nie obrazi, jak ja czystą prawdę powiem?
— I owszem ja tego chcę właśnie.
— Ot, jak się mnie zdaje, z tego com ja słyszał po dworach, w Dębnie, w Burkach i u inszych. Choć prawda nie bardzo się oni przedemną wygadują, wiedząc że ja panu służę, ale od ludzi można wyciągnąć wszystko. Jak państwo tu przyjechali, tak zaraz wielki się zrobił hałas. Zkąd? jak? co? kto? a czy bogaty? a kto on? A trzeba Jaśnie panu wiedzieć, że tutejsi panowie jak gołe, z pozwoleniem, tak wielkie fanaberje! Jak posłyszeli, że Jaśnie pan bogaty, a dom śliczny, a pieniędzy dosyć, tak im strach poszedł, że oni przy Jegomości pogasną! Ztąd zaraz różne intrygi, jedni drugich podszczuwali i zmówili się na Jaśnie pana.
— Cóżem ja im zrobił? spytał Bal łamiąc ręce — więc to spisek?
— Co na to uważać! Oni myślą że jak kto z kupców pochodzi, to co gorszego od nich.
— Z kupców! z kupców! — zawołał oburzony pan Erazm, albo to ja nie szlachcic i nie lepszy może od nich! Waćpan wiesz że Balowie pochodzą z książąt.
I byłby się tak dalece zapomniał poczciwy pan Zakala, że już chciał przed żydem liczyć swych przodków: wodza Justynianowego, książęcia Massagetów i podkomorzych Sanockich, gdy Moszko przerwał mu kłaniając się do kolan.
— Przepraszam Jaśnie pana, to głupi ludzie, co na to uważać! A wreszcie, co daleko szukać czego oni zlają? Ot! podsędek zawsze tu był pierwszy póki Jaśnie pan nie przyjechał, zląkł się że będzie musiał albo się wyciągać, albo spaść daleko niżej: nu! a Dankiewiczowi pan odmówił pieniędzy.
— Ty i to wiesz?
— Czego ja nie wiem? rzekł Moszko. Wszak i pan Teofil (tak go nazywano powszechnie, a niekiedy nawet pantofel) może mieć urazę? Nu! co za dziw, że ich złości biorą.
— Ale cóż na to poradzić? rzekł pan Bal, trudna to jednak rzecz siedzieć jak w więzieniu, żywej duszy nie widząc.
Żyd mocno głową pokiwał i dwakroć brodę siwą pogładził.
— Gdyby tak na mnie, odparł, jabym się im dał gniewać i siedziałbym cicho: przyszliby oni potem sami do Jaśnie pana.
— Ha! może masz słuszność, ruszając ramionami mruknął pan Bal, zresztą nie ma podobno sposobu na to.
Smutny jednak ze spuszczoną głową powrócił do domu wzdychając, i nie dziw, potrzebował ludzi, bo do nich przywykł, ciężyła mu pustynia otaczająca i nie wystarczała natura, nie miał się z kim wrażeniami podzielić; w ostatku osamotnienie żony przykro mu dolegało.









  1. Piszę w brew gramatyce, i wiem o tem, ale zdaje mi się że gramatyka nie ma tu słuszności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.