Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śnieg z deszczem. Błoto i gruda mieniały się jak najregularniej... W takich przemianach z wielką niecierpliwością pana Bala nadeszła znowu czerwono drukowana Druga część wiosny!
Śnieg złaził, ale po kątach leżał jeszcze uparcie, przymrozki szły co ranka, słońce jednak poczęło sobie przypominać swoje obowiązki. Walka zimy która ustąpić nie chciała z wiosną, która czuła potrzebę przejścia, zajęła prawie całą tę część w kalendarzu drugą nazwaną, sumiennie i pierwszej imienia nie warta. W dzień przygrzewało, w nocy marzło, a po chwili cieplejszej zlatywały burze, grady, zamiecie krótkie a nieznośne, nie dające głowy za próg wychylić.
— Co u kata! mówił pan Bal, czy się to już nigdy wiosna nie zrobi? I to na złość chyba!
Nareszcie pod płotami zjawiła się pokrzywa, pierwszy u nas zwiastun zieloności, przyleciał chudy bocian, zakrzyczały żaby w błotach, chmarą podniosły się komary... zima musiała ustąpić. Jednakże bez futerka wyjść było niepodobna. Pan Bal dziwił się bardzo, że tego wszystkiego w mieście nie doświadczał, ale wmawiał sobie, że to go zajmowało i bawiło.
— Co do mnie, mówił przed żoną, ja na ten widok walki w przyrodzeniu i odmładzającej się ziemi patrzę z zachwytem, z rozczuleniem... W mieście to wszystko przechodziło niepostrzeżone, mieniałem futro na płaszcz i to dla mnie stanowiło wiosnę. Nawet krzyk żab naszych mi się podoba.
— W tem przynajmniej zgadzasz się z poetą co osądził, że żadne żaby nie krzyczą jak nasze.
— No! gadaj ty sobie co chcesz, a ja ich kumkanie lubię.