Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie wszystko tak być może jak mu malują, i płacił za swą poczciwość kieszenią.
Ze swych przechadzek na pole i do lasów rzadko kiedy powracał niewypróżniwszy sakiewki do dna, a im więcej dawał, tem częściej żądano. Temu zdechł ukochany wolik, tamtej krówka ostatnia, inny nie miał chleba! Bal się wzdrygał i dawał a dawał.
— Ale panie! mówił mu pokręcając wąsa Krużka, niech Jaśnie pan wierzy, że ci co prawdziwie potrzebują, najczęściej siedzą w kącie i nie przyjdą prosić, a kłamana bieda na wierzch tylko wyłazi...
— Co Waćpan pleciesz! oburzony łajał Bal, trochęś tylko liznął świata, a już nie masz miłości i wiary. To są ludzie prości, poczciwi! zresztą ja się znam na frantach!
Po cichuteńku zaśmiał się może niejeden z łatwowierności nowego pana, bo i to się zdarza, ale w ogóle pokochali się ludzie w swojej kuropatwie. Poczciwe to serca! a choć wiele złego między niemi, czyż tak wielka wina, tam gdzie prócz Opatrzności Bożej nikt cnoty nie szczepi? Ten lud ze swą większością tak dobrą, jest najpotężniejszym dowodem ducha słowiańszczyzny. Z większą stosunkowo oświatą, w położeniu mniej zależnem, inne Europy ludy w klasie odpowiedniej są stokroć więcej zepsute.
Ale wróćmy do dziedzica który się wiosną nacieszyć nie może; siedzi on nad brzegiem Horynia skąsany od komarów, patrzy na wody, pije ożywione balsamiczną brzóz wonią powietrze i zachwyca się, zachwyca! Nagle puściły zewsząd liście zielone, kwiatki, chwasty, trawy, i wszystko wskrzeszone powstało zmartwych!