Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

celarja, nie było chwili spokoju, a któżby śmiał sprzeciwić się w czem komukolwiek z tych panów? W końcu odjechali ustępując miejsca innym, a Bal nie mógł się upamiętać widząc jedne po drugich zajeżdżające bryczki, interes napadający po interesie, śledztwo po śledztwie i wydatek po wydatku.
Parciński jak mógł mu usługiwał i wyręczał, wszakże wszystko się o dziedzica po troszę opierać musiało.
— A co Erazmie, spytała go żona po kilku dniach jednego wieczora widząc posępniejszym, tyś na wsi wyglądał spokoju i odetchnienia?
— To są początki, to wyjątek, jak się raz obrobim z tych zaległości, będziemy siedzieli jak u pana Boga za piecem.
— Prawda że za piecem, bo prócz tych panów żywa dusza u nas widać nie postanie. Zawszeż jeszcze wieś widzisz w tak różowych kolorach?
Pan Erazm ruszył ramionami.
— Moja droga, rzekł hamując się o ile umiał, są warunki w życiu ludzkiem od których żadne położenie nie uwalnia; jednym z nich to co się pospolicie zowie kłopotem... jakże ty chcesz być od nich całkiem swobodną?
— Jam się tego nigdy nie spodziewała ale ty.
— Jam się dotąd nie zawiódł.
— Erazmie! doprawdy nie godzi się żebyś mnie to mówił.
— Może się uprzedzam, ale mi widok wsi i to życie u piersi natury opłaca za wszystko!
— Cóż mam na to powiedzieć? westchnąć i milczeć.
— To są wstępy, początki! Pierwsze kotki za płotki! Jak raz przebrniemy przez zwykłe introdukcyjne trndności, pójdzie nowe życie gładko, ślicznie, wesoło, ci-