Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom II/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Kuropatwa, list hrabiego, przyjazd Stasia i nowa znajomość.

Nazajutrz pomimo bolesnych rozmyślań pana Erazma, które mu wieś jego marzoną i ukochaną zatruwały, wielkiej i prawdziwej doznał przyjemności. Zebrane gromady wiosek Zakala, Borowicy, Ciemiernej i Nowin uroczyście przyszły z chlebem i solą, z przemową i życzeniem dziedzica powitać. Na czele ich szli poważni starcy z białemi brodami, w siwych świtach polskich, w nowo uplecionych łapciach, czerwonych pasach i sutych czapkach barankowych. Za niemi tłoczył się lud niezliczony, ciekawy, trochę szydersko z pod oka spoglądając na dobroduszną, uśmiechnioną, rozpromienioną twarz nowego pana, który ani przemówić nie umiał, ani na ich różne prośby i użalenia odpowiedzieć.
Język, obyczaj, życie tego ludu, wszystko niestety było mu obce; leśniczy musiał służyć za tłómacza i panu i włościanom. Ale widok tak licznie zgromadzonych wieśniaków, ich poszanowania pełne postawy odkrytych głów, nastawionych pilnie uszu na każde jego słowo, rozrzewniał niemal pana Bala. Jemu tak łatwo się było pokochać i zapalić. Oko już upatrywało w tych twarzach mnóstwo charakterystycznych oznak wszystkich cnót społecznych; każdy wyraz tłómaczył sobie na najlepszą stronę i najgłębsze nadawał mu znaczenie; śmiał się, zacierał ręce, słowem był szczęśliwy! A że Krużka mu podszepnął, że gromada lubi żeby z nią rozmówić się długo, a zwyczaj chce, by ją przyjmować, pozostał więc w ganku dziedzic, posławszy po kufę wódki do Moszka Hercyka i wysłuchał co tylko ludzie mu powiedzieć chcieli. Tymczasem gromady z właściwą sobie bystrością sądu i filuternem wejrzeniem przyglądały się temu, kogo im pan Bóg zesłał, a wrażenie jakie na nich czynił poczciwy pan Bal, byłoby może najkorzystniejsze dla niego, gdyby nie jedna okoliczność.
Dziedziniec był całkiem zajęty ludem, który nim przywieziono wódkę z najbliższej karczmy, rozsypał się trochę pod płoty i budynki. Młodsi nie mający udziału w rozmowie z dziedzicem i ci co jej unikali, poszli ku folwarkowi. Tu Supełek i jego żona stali we drzwiach bocznych przypatrując się zdaleka obrzędowi. W gromadach już się lotem strzały rozeszła wiadomość o usunięciu Supełka, i chociaż z niej większa część dosyć się cieszyła, bo był niepospolitym ciemiężcą włościan, znaleźli się i tu jak wszędzie faworyci, pochlebcy, co żałowali złego znanego, obawiając się by złe nieznane gorszem od niego nie było. Kilku z ludzi co mieli łaskę u jejmości, bo żony ich przędły dla niej darmo, nosiły grzyby i przysługiwały się różnemi ofiarami, przysunęli się do dawnego rządcy z ukłonem.
— A co, jak się macie Iwanie? rzekła do jednego z cicha żona — słyszeliście, nowy pan, nowego też wam da rządcę! Nie podobał się mój mąż, że was trzymał za lekko. Nie macie sobie czego winszować, dał pan Bóg nowego dziedzica, co wam za skórę zaleje. O! człowieczek! dodała, człowieczek! śmieje się, powiedziałby kto, że go do rany przyłożyć, a to nie hrabia! nie!
— No! a cóż robić? — odparł Iwan, my siebie nie sprzedajemy i panów sobie nie kupujemy, trzeba takich wziąć jakich pan Bóg ześle.
— Za wasze grzechy też się wam dostało, odpowiedziała kobieta. Byliście niedawno kniaziowscy, potem grafa, a teraz się wam zeszło być pod wychrztą! Toć to słyszę żyd... z Warszawy... zrobił majątek na łojowych świeczkach i na pieprzu, i zachciało mu się potem ludźmi handlować!
— Ej! czyż to prawda? odezwali się ludzie.
— Ot to! a któż to lepiej wie od nas? To pewna rzecz, że taki na was zła godzina przyszła, po grafie tego nechresta słuchać.
Ludzie pokiwali głowami, poszeptali między sobą.
— Taki to graf, zawsze graf! Nie żal takiemu panu głowę schylić; a to!!! Wy myślicie, że on nas odprawił? Ot poprostu sami nie chcieliśmy mu służyć, bo to wstyd! Co innego u grafa! a to przybłęda z końca świata, wolelibyśmy u Moszka Hercyka!
To powiedziawszy rządczyni, wzięła się pod boki i rzuciła wejrzenie badające na otaczających, na których widocznie mowa jej wielkie zrobiła wrażenie. Lud ma także swój rodzaj dumy i nie rad spada pod rozkazy niższych od tych, którym wprzódy ulegał. Chłop dóbr książęcych nieraz w karczmie nadmie się nawet przeciw poddanemu ubogiego szlachetki i plunie mu w oczy. A wiesz ty że ja z kniaziowszczyzny? I tu więc rzucone zręcznie domysły pani Supełkowej chmurami powiodły twarze, wieść poszła po gromadach, które się kupkami zbierały i na ucho ją sobie powtarzały. Niektórzy wprawdzie wierzyć nie chcieli, ale ogół chwycił to do serca. A że na wódkę długo czekać przyszło, zebrani ludzie mieli dobry czas się rozmyślać nad upokarzającem położeniem swojem. Młodsi i sprytniejsi z za węgłów przypatrywali się panu Galowi i już, jak to u nich jest zwyczaj, szukali jakieby mu dać przezwisko. Niektórzy poczynali szydzić z naiwnego zapału dziedzica.
— Do czego on podobny? spytał jeden zdaleka się wpatrując. — Maleńki, grubeńki, czerwoneńki, a śmieje się aż płacze, a kłania się aż mu kości trzeszczą. Powiedźcie-bo do czego on podobny? bo nie uspokoję się póki go nie ochrzcim.
— Ja już myślę długo a jeszcze wydumać nie mogłem, odparł drugi dowcipniś... Coś on taki fertki i rzutki jak kuropatwa i tłuścieńki gdyby ona.
— Niech będzie kuropatwa, pochwycił pierwszy, nazwiemy go kuropatwą!
I zaczęli się śmiać do rozpuku; a odtąd już pan Bal został u nich kuropatwą.
Starszy jednak co tego słuchał, odezwał się kręcąc głową:
— Będzie wam kuropatwa, jak on na kobuza się przerobi!
Już innemi oczyma jakoś poczęto spoglądać na nieszczęśliwego pana Bala, który jeszcze odgadywał sympatją, gdy już wzbudzał tylko obawę i odrazę. Nieumiejętność języka naraziła go także na śmieszność nieuchronną i odstrychnęła od niego.
Przyszła nareszcie wódka i ta trochę poprawiła sprawę, bo to jedyna pociecha ludu, który nic nie ma nad nią, a pięknej strony powołania swojego nie zawsze czuć umie.
Chybił pan Bal że się wódki nie napił, że jej przynajmniej do najstarszego z gromady nie skosztował, nie byłby od tego zachorował, a że tylko leśniczy przepił do starszyzny, krzywo na to spojrzano.
— O! patrzajcie, rzekł jeden, tamto był graf, a kiedy nas przyjmował, bywało, nie wstydał się do Iwana i do Hrycia kieliszek gorzałki wypić; a kuropatwa kazała leśniczemu! jaki hardy!
Wszystko się tak po trosze składało na nieprzewidziane złe wrażenia, gdy Bal byłby nie wiem co uczynił, byle serce tego ludu, którego opiekę przyjmował, pozyskać sobie.
Lata często pracować trzeba, by jednej chwili dzieło odrobić.
Zaczęto jednak pić, wódka otworzyła usta, rozchmurzyła czoło, gradem posypały się wspomnienia, a z niemi żale za hrabią, za Supełkiem, których żałować nie było warto. Oba oni, chyba gdy ich już nie stało, godnemi żalu się pokazali w obec nieznanej przyszłości. Gromady jak zawsze przy rozstaniu rozpamiętywały co w nich było dobrego, tracąc złe zapomniane z oczu.
— To prawda, że hrabia popędził do smoły i czasem nie zapłacił za wywózkę drzewa, ale taki to był dobry pan! mówili Borowiczanie. Sam nie mieszkał, bardzo się szczelno nie wdawał, a choć graf, z człowiekiem hardy nie był. Połajał ta i rozśmiał się.
— I ten rządca, rzekł drugi, to jak komu, a mnie on był dobry... no! żona tam czasem poszła prząść, a co baby mają do roboty, daliśmy wianek grzybów, trochę jaj i siedzieli spokojnie.
— Już to nie był zły, poparł inny, a nawet sam przez się i pofolgowałby człowiekowi, gdyby nie żonka. Oj ta! taby pasy darła gdyby mogła.
— I nie prawda, przerwał trzeci, ty bo Hryciu nie umiesz się pokłonić, a cały chłopski rozum w pokłonie... Ot ja, bywało czy co przyniosę, czy nie przyniosę, a jak jej pocznę do nóg padać, a w ręce całować, a czapkę o milę zdejmować, nawet mnie polubiła!
— Oj, bo z ciebie gadzina! — odpowiedział pierwszy — a nie wszyscy mają ten rozum co u ciebie w karku.
Pan Bal, że dzień był niezmiernie chłodny, a on do powietrza wsi i w ogólności do zmian jego nie nawykły, schronił się wkrótce do pokoju, con amore tylko na lud z okna z żoną i córką spoglądając, a wszelkie jego ruchy najpochlebniej już sobie tłumacząc. Tymczasem i to ujście z ganku już mu za złe poczytywano.
Młode parobczaki krzyknęli:
— A co! już kuropatwy nie ma?
— Poszedł za piec w bety! — rzekł inny. I nuż się śmiać.
Trwało jeszcze przyjęcie dopóki wódki stało, chleba i kupionych na zakąskę ogórków, które w chwili znikły; starsi z gromad przybyli pożegnać dziedzica i podziękować mu. Pospieszył wyjść pan Erazm, wypalił do nich z mazowiecka oracją bardzo czułą, której nie mógł wyłożyć leśniczy, bo pan Bal rozrzewniony zbyt szybko mówił, pochwytano więc tylko słowa i to w najdzikszy sposób sobie wytłumaczono. Rozchodziły się wieści nawet że pan Bal strasznie groził i zapowiadał, że nie będzie taki jak hrabia, że przykazywał posłuszeństwo i t. p.
A że co najdraźliwsze to się najlepiej pamięta, ponieśli z sobą odchodzący ludzie do chat pogłoskę o straszliwym nowym dziedzicu, którego nazajutrz młodzież opisywała najpocieszniej przezywając kuropatwą.
A że kupiec widział tylko ukłony, schylone głowy i pokorne miny, daleki był bardzo żeby się setnej części prawdy był domyślił.
Po objedzie tegoż dnia przyszła odpowiedź od pana hrabiego. List ten wart jest ze wszechmiar nietylko dosłownej kopji, ale nawet fac-simile, gdyby to nie było zbyt kosztowne. Ogromny plaster z pieczęcią herbowną z Sulimą, Orłem, Rogalą, Pogonią, Lisem i mnóstwem innych kolligacyjnych znaków złączonych potężną hrabiowską koroną nad książęcym paludamentem zdobił jedną stronę koperty niezgrabnej z szarego papieru.
Bal szarpnął niespokojnie pieczęć, rozdarł papier, otworzył i spodziewając się w jasnej jak słońce sprawie, krótkiej i kategorycznej odpowiedzi, co następuje wyczytał:

Wielmożny Mości dobrodzieju!

Ulegając usilnym prośbom jego, zgodziłem się na pozbycie majątku, szacownego dla mnie jako pamiątki familijnej i dóbr których wartość co chwila podnosić się musi. Uczyniłem to nie bez żalu trwającego do dziś dnia, a kończąc interes aż do zbytku pospiesznie, ze stratą moją, z zaufaniem największem, nie postało mi w myśli, żebym ztąd miał w przyszłości gotować sobie kłopoty. Nie zaprzeczysz mi Wpan dobrodziej, żem mu najszczerzej opowiedział stan dóbr i ich ciężary, ale warowałem sobie, bym raz kończąc, nic już więcej z żadnego tytułu nie tracił. Dziwi mnie nawet, że Wpan dobrodziej mogłeś się z tem odezwać do mnie, przekonawszy się jak święcie dopełniam co za obowiązek poczytuję. Czego więc nie uczyniłem, do tego obowiązanym się nie widzę. Na przyszłość prosiłbym Wpana dobrodzieja, ażebyś był łaskaw z tytułu nabycia Zakala nigdy do mnie żadnych nie rościć pretensji, gdyż te do mnie stosować się nie mogą. Przykro mi bardzo że zmuszony jestem bez skutku zostawić żądanie pańskie, ale mam nadzieję, że głębiej w rzecz wniknąwszy, uznasz pan sam jego niestosowność.
Proszę przyjąć wyznanie szacunku z jakim mam honor zostawać
Wielmożnego Wpana dobrodzieja
najniższym sługą

Jan Bracibor hr. Sulimowski.
Sulimowice, d...
roku 18...

List był, jak widzimy, napisany z taką powagą i pewnością siebie, że w początku obałamucił pana Bala, który z przykrem dosyć uczuciem wyrzucać już sobie począł, że nie musiał mieć słuszności.
— Co u licha! — mówił chodząc po pokoju — ten człowiek by tak nie pisał, gdyby nie czuł że ma słuszność. Musiałem się omylić. To być nie może! Prawda! sprzedając nawet warował sobie, żeby żadnych ogonów za sobą nabycie nie zostawiało. Wolałbym jednak, żeby ten ogonek zaległości nie na moję schedę przypadł. Ale stało się! słowo się rzekło! Nie pomiarkowawszy się napisałem wcale niepotrzebnie. Oczewiście hrabia ma racją.
I czytał i odczytywał i nie mógł przypuścić, żeby ktoś tak kręcąc bezwstydnie, umiał kręcielstwo pomalować i pozłocić. Nic nikomu nie rzekłszy, westchnął tylko i odżałował odliczoną kwotę zaległości, z której zrobił ofiarę nową dla Zakala.
— Wszystko mi się to powróci, rzekł pocieszając się w duchu. Niech co chcą mówią, majątek niepozorny może, ale śliczny! przestrzeń ogromna, rzeka spławna, młyny, ludu dosyć, a jaki lud! Nie żałuję, nie, nie żałuję!
Nie czas bo też żałować było.
Właśnie gdy tak rozmyślał pan Bal, zaturkotało, i bryczka Stanisława, który z sobą wiózł kogoś drugiego, przemknęła się przed oknami. Kupiec wybiegł na spotkanie pożądanych gości.
Przybyły ze Stasiem jegomość, który żywo wszedł, zaprezentowawszy się w sieni pod imieniem Tomasza Parcińskiego, był podżyłym już, ale zdrowym i krzepkim mężczyzną, lat około pięćdziesięciu, małego wzrostu, twarzy ospowatej, dosyć na pozór pospolitej. Chód jego i postawa dowodziły, że nie daleko musiał za próg powiatowy wyjeżdżać, strój był zaniedbany i nie rażący niczem, ale też nie pociągający wzroku. Wpatrzywszy się jednak w tę figurkę ze wszechmiar nie uderzającą, zdziwić się musiał każdy po dłuższem zastanowieniu, dla czego od razu nie zrobiła na nim wrażenia. W oczach żywych i pełnych ognia, w czole wyniosłem i szczególnego kształtu, w wyrazie ust uśmiechniętych zagadkowo, było coś przyciągającego, nie powiem sympatycznego, ale obudzającego zajęcie. Widocznie był to człowiek niepospolity, choć niepozorny.
Króciuchny rys jego życia lepiej go nam cokolwiek da poznać. Tomasz Parciński był synem wziętego bardzo swego czasu adwokata, który że zbyt gościnnie przyjmował, za mało o jutrze pamiętał, ledwie począwszy wychowanie swego syna, odumarł go prawie bez grosza. Pozostała wdowa, poczciwa i potulna kobiecina, której całym spadkiem było trochę sprzętu, wiele papierów i niepozorny dworek w powiatowem miasteczku, pewną była w początku, że ci wszyscy co sprzyjali jej mężowi, co go tak kochali, których on tak przyjmował, co się mu zaklinali że dla niego gotowi dać życie, zajmą się losem jej i dziecięcia. Ale zawodna to rzecz owe hałaśliwe przyjaźni ludzkie, im kto ma więcej gdy ich nie potrzebuje, tem pewniej zabraknie mu w chwili kiedy się do nich odwołać przyjdzie.
Ze śmiercią starego Parcińskiego osamotniał dworek — jak wymiótł. Pisała wdowa listy, przypominała obowiązki, odpisywano zimno, uciekano daleko. Późno otworzyły się jej oczy, popłynęły z nich łzy, ale młody Tomaszek, oburzony niewdzięcznością, którą zawczasu poznał, uspokoił wdowę. Nie miał on czasu być dzieckiem, pomyślał o matce i sobie, wziął się gorąco o własnych siłach, z ufnością że pracą wszystkiego dopnie. Ale są prace jak kwiaty, które los bezowocowemi czyni na przekór ich sile i piękności.
Tysiące zawad niepokonanych spotkał przed sobą Parciński, w szkołach nie lubili go nauczyciele, choć był najlepszym uczniem, na świecie odwracali się ludzie od niego, choć do wszystkich się garnął sercem, które urazy nie pamiętało. Nie daleko mógł zajść, pomimo ochoty i zdatności do nauki; w piątej klasie umarła mu matka, został sierotą na świecie, samemu sobie oddanym, dziedzicem lichego domku... Potrzeba było szkoły porzucić, nie miał już o czem iść dalej; matka pracowała na niego jak to matki umieją, nie wiedzieć jak dobywając grosza z pracy drżących rąk starych. Dworek Parcińskiego stał na ustroniu, w złym kącie, stary był, ciasny, trudno go było wynająć, przecież Tomasz znalazł kogoś co mu kilkadziesiąt rubli zapłacił, a sam się na strych wyniósł; że zaś nie było dla niego innej drogi, poszedł służyć do kancelarji. Nie będziemy opisywali jego ciężkich lat młodości, odartej z wszystkiego co wdzięk ich stanowi; na nieszczęście Tomasz miał namiętność, tą była nauka, chciał jej nabyć bezinteresownie, pragnął jej, jakby w ciemności tęsknił za światłem. Łatwo wystawić sobie z ilu trudnościami łamać mu się przyszło, żeby tej żądzy choć kroplą zadość uczynić. Nie miał za co ani kupić książki, ani gdzie zetknąć się z ludźmi coby mu dodali odwagi i siły; towarzysze z niego szydzili, on sam nie jasno widział drogę, którą iść sobie postanowił.
Nic go jednak nie zraziło, szyderstwa przyjmował łagodnie, przeszkody łamał z odwagą, a czego nie wiedział to instynktowo starał się zgadnąć. Ile mu chwil wolnych zostało, wszystkie poświęcał pracy najniewdzięczniejszej, urywanej, nieporządnej, nie pokierowanej, któraby poszła w korzyść; wielkiego trzeba było wysiłku. Czytał i doświadczał przez co nie jeden samouk przejść musiał: jedna książka zabijała mu drugą, jedna nabyta prawda kruszyła te co pod nią leżały. Nużyła go ta walka, w której sam sobie wystarczać musiał, ale go nie zabiła. Owszem umysł w niej nabrał hartu i tęgości, a świeżość i oryginalność odznaczały pomysły biednego sieroty, na którym się nikt przecie nie poznał. Z kancelarji powoli przeszedł na to u nas dosyć niekorzystne stanowisko plenipotenta, które nie wiele daje a wszystkiego życia wymaga. Pracując na kawałek chleba w pocie czoła cicho, zamknięty, co zarobił drepcząc dla cudzych spraw, obracał wszystko na książki. Ta namiętność uczyniła go śmiesznym; mało jest ludzi co pojąć są zdolni coś podobnego, a że w ogóle za niepraktycznych poczytują tych co myślą żyją, zaszkodziła mu wielce, bo nie chciano uwierzyć, żeby mógł cokolwiek potrafić w życiu codziennem ten co w niem nie żył i innego szukał. U nas też wszystko prędzej darują i przebaczą nad takie zamiłowanie nauki, sztuki, czegoś nieprzystępnego dla tłumu. Uwierzą raczej w pijaka, kosterę, w rozpustnika i hulakę, niżeli w spokojnego pracownika. Jestli to tylko przeczucie, że namiętność tego rodzaju całym człowiekiem władnie i podziału nie znosi, lub głupota tylko? niech kto chce odpowie.
Dosyć że pan Tomasz kawęczał, rzadko przez kogo użyty, ale tyle widać znajdował przyjemności w tej pracy nad sobą, tak mu się ona wywdzięczała za ludzi, że się nigdy nie skarżył. Pospolicie śmiano się z niego, a że do zbytku za uczciwego go miano, że był ubogi a ubóstwo nie pociąga, że był skromny a skromnym się nie wiedzie, ledwie z rzadka spotkało go jakie ważniejsze zajęcie. Chwalono go półgębkiem tylko, ruszając ramionami. Przypadek wskazał Stanisławowi tego człowieka, bo gdyby był szukał go przez innych, pewnieby na niego nie trafił.
Pod samem miasteczkiem pękło mu koło u bryczki, musiał iść piechoto, pan Tomasz siedział z książką nad drożyną, spotkali się; Stanisław począł go rozpytywać, i tak zrobiła się znajomość.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.