Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom II/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Jak wygląda złote jabłko.

Brzegi Horynia są gdzieniegdzie uroczej uśmiechniętej piękności, ale nie ujmując bynajmniej tej rzece i mieszkańcom jej brzegów w niej zakochanym, potrzeba wyznać, że czasami bywają dziwnie smutne i nieładne. Sosnowe lasy i piaski pięknie wyglądają zdaleka, zbliska się prędko przejadają.
Przed nami rozciąga się właśnie nadhoryński szeroki krajobraz, majestatyczny i smutny. Jak okiem zajrzysz kołyszą się ogromne sosnowe lasy rozsadzone wśród wydm piasczystych; gdzieniegdzie wątpliwej zieloności pole z rzadka staremi powysadzane sosnami, przecięte parowami, które ścieki wód wymyły, spuszcza się zwolna ku rzece. Gdzieniegdzie wioska szaro-brunatna z cierkiewką czarną, pokrytą gontem omszonym, wyciąga się wężykiem ze swemi chudemi gruszami, na których więcej kijów pozarzucanych przez chłopięta wiejskie niż owoców; z żurawiami studeń, z płotami gęstemi i szeroko rozplaśniętą zakopconą karczmą. Dalej widzisz gdzieś zabudowania folwarczne ubrane w tę barwę powszednią brunatną, która tu okrywa wszystkie dzieła ludzkie: szary młyn, stary dwór, szarą stodołę... Spojrzawszy z pagórka, gdy jeszcze nad tym obrazem smętnym zawiśnie szare niebo jesienne podarte wichrami, siejące wilgoć i mgły przenikliwe, serce się ściska, smutek wkrada w duszę, tęsknota porywa i usta składają się do pytania: Jak tu ludzie żyją?!
Obraz, jaki przedstawiało oku zdaleka Zakale, był jednym z najsmutniejszych w świecie. Leżała ta wieś nad Horyniem, ale nad Horyniem sączącym się przez piaski z jednej, przez szerokie błota z drugiej strony. Poza nią czerniały bory poprzecinane, których gdzieniegdzie wysokie pnie widać było sterczące rzędami całemi, wiły się krzaki i zarośla plamiące żółty piasek, na którym żyć się starały... Wioska Zakale dosyć długa, ponad brzegiem wyprostowana, bez drzew, osamotniona na wydmie, dymiła jak pogorzelisko i czarna była od smolnych wyziewów. Dalej na horyzoncie inne dymy oznaczały sadybę Ciemiernej. O pół milki w lewo stała widoczna także Borowica. Nowiny kryły się w lesie. Na Horyniu jak plamka czarna widać było zgarbiony pływak do wąskiej przyparty grobelki.
Między Zakalem a Borowicą, bliżej jednak pierwszego, pokazywały się zabudowania dworskie, wielki placek szaro-brunatny, ponad którym najwyżej wznosił się dwupiętrowy dach starego dworu na pagórku u rzeki usadowionego. Dokoła było coś nakształt mizernych drzew, obficie płotów i nie żałując piasku. Stajnie, obory, stodoły chruściane powiększej części zdaleka miały pozór jakichś strategicznych usypów w tajemnicze linje poukładanych. Wszystko razem wzięte wyglądało nędznie, brudno, opuszczono i ubogo.
Od wioski na przeciwnym brzegu położonej, a do Zakalańszczyzny nie należącej, przez często zatopione ługi wiodła grobla wysłana płotami i chrustem, z kilką wysokiemi mostkami ruchomemi, bo nieraz w rok woda je wynosiła, a ludzie układali nie myśląc nawet przymocowywać; dalej zjeżdżało się do promu zwykle spiącego jak przewoźnicy w karczmie palący fajki, i przebywszy znowu gorszą jeszcze grobelkę, już do państwa Zakalańskiego należącą, stawałeś pod dworem. Zbliżywszy się łatwo było poznać, że tu pan nie postał od dawna, chyba w odwiedziny, tak brak było starania około dworu. Popasali tu tylko panowie rządcy i ekonomowie, pokolenie koczujące, które się nie stara upiękniać, bo nie spodziewa miejsca zagrzać. Około dworu wyjąwszy maleńki ogródek spadzisto ku rzece zbiegający i pokopany w grządki, na którego dwóch, czy trzech ścieżkach sechł nieszczęśliwy ale uparty agrest i zdziczała porzeczka, nie było śladu ludzkiej myśli i ręki: kilka starych drzew, z których siekiery stróżów jak mogły najwyżej pościosywały gałęzie, smutnie poglądały z wysoka na szczęśliwszych braci lasów. Były to osiki, topole i wszędobylskie sosny. Jednym jedna brzoza skrzywiona przytuliwszy się do płotu cichaczem wyrosła na boku.
Obficie za to było pod płotami do koła, na dziedzińcu, w ogródku, tych zaroślów bezimiennych, co zbiwszy się w kupę gęstą, naśmiewają się z niszczącej je ręki ludzkiej. Dziś je wyciąłeś, za dni kilka już żwawo zastępem całym puszczają, a na wiosnę ani znać, że się koło nich uwijano z siekierą. Ta różnorodna płotów obsada, której żaden botanik rozklasyfikować by nie potrafił, nie gardząc przymierzem pokrzywy, łopuchu, blekotu i zawieruszonego z żyźniejszej ziemi bodiaka, wyśmienite stanowiła mieszkanie dla komarów, wróbli i drobnego Bożego stworzenia, co się koło domostw ludzkich kręcić lubi. Obficie było w Zakalu tych utrapionych zarośli, a niektóre kupy szczęśliwie dochodziły już wysokości kilkunastu łokci, żwawo się rozszerzając na wszystkie boki. Na pagórku z gliny i piasku, na którego wierzchołek wiodła wązka droga między dwoma płotami niedbale, choć wysoko wyerygowanemi, ogromna brama z dachem słomianym, z furtką o kilku stopniach, szanowna starożytnością i gniazdami wróbli, wspaniale się najprzód przedstawiała oku. Koło niej stał niebiesko pomalowany krzyż, z napisem świadczącym, że go wzniósł przedostatni rządca. Na prawo zaraz skręcała się droga do drugiej bramy i zajeżdżało się w dziedziniec. Ten przedstawiał oku nieforemny prostokąt ograniczony z jednej strony dworem, z drugiej oficyną, z trzeciej spichlerzem z galerją i stajnią, z czwartej był płot, o którego dawnem istnieniu świadczyły bujne pod opieką jego wyrosłe chwasty.
Na podwórzu panował malowniczy może, ale nie piękny w naturze nieład; pomiędzy oficyną a dworem stała ze spuszczonemi hołoblami beczka wody, stara, pękata i głupawej fizjonomji.
Tuż na płocie wietrzyły się hładysze, garnki, skopki, dojniczki i rozmaity sprzęt gospodarski pozawieszany na kołkach, któremu do góry nogami nie było do twarzy. Dalej na wolnej części płotu, który tyle ma użytków na wsi, schła bielizna długim rzędem najdziwniejszych kształtów zadziwiająca oko. Były tam koszule usiłujące przedrzeźniać z pomocą wiatru figury tych co je nosili zwykle, nadziane na kołki pończochy świecące piętami grubo cerowanemi, spódniczki trzpiotowate, chustki tęskniące za tabakierką i mnóstwo bielizny, której opis nie daje się dokładnie uskutecznić. Najzabawniejszą była jedna długa, biała kamizelka, która widocznie chciała grać rolę ważniejszą i odsunięta od reszty współtowarzyszów, arystokratycznie poglądała na nich.
Przed progiem dworu leżała owa kłoda, jaką często widujemy pod karczmami, służąca póty za podpórkę do rąbania, póki siekiera do reszty jej nie wyszczerbi, lub w głodny czas niewdzięczny stróż nie rozszczepi na podpałki. Męczennica ta w pośrodku już tak była ścieniała, że co chwila groziła podaniem się do dymisji. Koło niej wielki cmentarz trzasek żółtych formował przyzwoitą kupę śmiecia, gdzieniegdzie emaljowanego gałganami i wymiecionemi z domu resztkami żywota. O! gdyby człowiek myśleć umiał, czegożby to nie znalazł w kupie śmieci, tej ultima linea rerum!
Ale wnijdźmy nareszcie do dworu, a najprzód pokłońmy mu się z podwórza. Boć to poważne staroświeckie domostwo, o dwupiętrowym dachu, trzy ogromne ma kominy na nim, a pogląda z ozdobnemi na wszystkie strony oknami oświecającemi strychy. Okna te zdawna powybijane, zastąpione okienniczkami, niezamykane wreszcie, stały się wielkiemi, nieforemnemi otworami tylko, bo i ramy ich opadły po kawałku. Gonty stare nie wiele łatane, pokryte grubą warstwą mchów, w wielu miejscach przebutwiały, popadały się, ośliznęły, lub są w drodze ku ziemi. Ściany dworu choć jeszcze się lepiej trzymają, bo z połowę ich w ziemię wsiadło, prostują się jak mogą, tynk tylko jakoś z niemi pogodzić się nie umiał. Gdzieniegdzie obalił się kupą gruzu, lub poodstawał wielkiemi wydętemi brzuchami. Oprócz poważnego ganku w pośrodku wspartego na nowszych słupach sosnowych, według zasad architektury nieznanej, wydętych w pośrodku bardzo widocznie, domostwo miało po czworo okien z każdej strony i dawniej uchodzić mogło za bardzo obszerne. W szczęśliwych bowiem czasach, których już mało kto pamięta, goście nie potrzebowali osobnych pokojów, spali sobie pokotem, a bawili się wyśmienicie szturchając łokciami. Te cztery okna z obu stron głównego wnijścia już się bardzo zbliżyły ku ziemi, ale jeszcze miały wszystkie maleńkie szybki popalone i okiennice z sercami, acz podpierane kołkami na dzień i na noc, bo ani zamknięte, ani odemknięte na miejscu wytrwać nie mogły i zostawione sobie miały zwyczaj kołysać się i piszczeć nieznośnie choćby nawet wiatru nie było. Jeden z rządców Zakala, którego żona była bardzo nerwowa, z przyczyny, iż służyła u księżnej R... zafundował do wszystkich okiennic drągi, które dotąd służyły.
W pośrodku była sień ogromna na przestrzał ze wschodami na strychy, pod któremi od bardzo dawna stał wielki magiel z resztkami młyńskich kamieni. Na prawo i lewo było po dwoje drzwi wiodących do pokojów, przestrzałowe wychodziły na ogródek, ale się od dawna nie zamykały.
Na lewo przez pierwsze wchodziło się do zajętych izb przez teraźniejszego pana rządcę; były to jeszcze dość pokaźne komnaty, ale już bez cech starożytności; bo w nich sufity płócienne zamieniono na tarcicowe, postawiono nowe piece i kominy, dano podłogi, a zresztą ubiór ich nowożytny odejmował im wszelką barwę.
Pierwszą bardzo wielką zajmowały w tej chwili prządki siedzące na ławach w milczeniu i mówiące po cichu, śmiejące się półgębkiem, bo czuły tuż przy sobie gromowładną rządczynię. Jakoż przez drzwi wpół otwarte świecił się czysty pokoik pani Supełkowej, w którym ona i córka zajęte były rozmową.
Tu było schludnie, łóżka białe wysoko wysłane, kuferków dosyć, obrazków po ścianach i wianków z palmami pełno, tykwy na piecu i na kominie, gitara na gwoździu osłoniona muślinowym woalem starym. Pod oknem stoliczek i wazoniki z geranium, z agapanthusem, rozmarynem i zwykłą botaniką ekonomską.
Na dwóch krzesłach, niegdyś biało olejno pokostowanych i wyzłacanych, na których półtora wieków siedziało i dobrze je wygniotło, naprzeciw siebie spoczywały matka i córka, obie niepospolicie jak było widać po twarzach zafrasowane. Matka choć mogła mieć lat blizko czterdziestu, miała tę szczęśliwą piękność co się nie starzeje, świeżą, krwistą, nieogorzałą, ubraną w wielkie oczy czarne, wyraziste i bez ukrywania się szczerze zalotne, postawę niezmiernie zręczną, wysmukłą jeszcze, choć już bardzo pełnych kształtów, rączkę białą i nóżkę małą. Typ twarzy przypominał garderobianę sprytną, dowcipną, przypsutą, a nie wiedzącą nic więcej, prócz że jej twarzyczka zaręczała powodzenie na świecie. Ale dziś wyraz ten zatarły trochę kłopoty i starania o chleb powszedni...
Córeczka obok siedząca, może piętnastoletnia, chuda, blado-żółta, mocno brzydka i cherlająca widocznie, nic a nic matki nie przypominała, ani zdrowiem, ani wesołością, ani typem rysów. Było to stworzeńko biedne, wychorowane, rozkapryszone, samowolne i nieznośne. Żona rządcy i córka jego ubrane były starannie, a młodsza nawet na swój stan za wytwornie; widać że jej rodzice nic odmówić nie śmieli. Uśmiech jakiś pogardliwy błądził po bladych jej ustach ściśniętych; podparta na łokciu, oczy miała wlepione w róg izby i czoło chmurne.
— Moja Delciu, odezwała się matka, trudno po nas takich rzeczy wymagać... my musiemy służyć, to daremna rzecz, majątku nie mamy...
— Co innego u hrabiego, odpowiedziała panienka, ale u jakiegoś tam kupca co ten majątek kupił teraz, który gotów we wszystko wglądać, prześladować i traktować nas jeszcze z góry.
— E! o toby było najmniejsza! odparła matka. Zresztą nie wiemy jeszcze czy i on nas zechce; pisał prawda do ojca, że gotów go zatrzymać, jeśli mu się starać będzie służyć dobrze, ale zobaczymy dopiero na miejscu jak się sobie podobamy. A że on kupiec czy kto tam taki, to nam wszystko jedno. Jeszcze lepiej, na niczem się znać nie będzie, co zechcemy to mu wmówić potrafim! Potem mamy z ojcem projekt...
— Jakiż projekt, matuniu?
— Ale bo to wcześnie się z tem wygadywać!
— Toć przedemną.
— Ty bo Delciu często wypaplesz.
— Widzę że mnie mama chce rozchorować, ja nie mam tak żelaznego zdrowia, proszę mnie nie męczyć, zawołała pieszczoszka, proszę mi powiedzieć zaraz.
— Zamknijże drzwi od kobiet.
— Gorzej, podedrzwiami podsłuchiwać będą.
— Prawda moja Delciu. Cała rzecz, dodała zniżając głos, żeby go zrazić i nie dać mu tu zamieszkać jak chce. Ojciec i ja bardzo o tem myślemy. Zje licha żeby tu wyżył... Odjeżdżając, musi nam oddać Zakale, będziemy tu panowali lepiej niż za hrabiego...
— Ale czy to się uda?
— O! o! na to głowa ojca i moja! I pomocnicy się znajdą.
Właśnie tych słów domawiała gdy wszedł pan rządca z sążnistym batogiem, a była to tak pocieszna figurka, że nie przywykły musiał ją powitać wykrzykiem zadziwienia. Sąsiedni szlachta nazywali go pospolicie Łokietkiem, a wieśniacy Kucym, co jeszcze lepiej malowało małego człowieka, naczupurzonego bardzo, na wysokich nogach niezmiernie krótki noszącego tołubek i głowę potężną. Twarz, jakby na przekór wzrostowi i nieforemności, była dosyć przystojna, choć podstarzała i nie świeża; wąsik na niej czarny do góry, czupryna także w celu dosztukowania niedostającego wzrostu; ręce przytem jak karły i garbaci miał dosyć długie i żylaste, pierś wydęta, a wyraz fizjonomji zapalczywy i energiczny. Takim w istocie był pan rządca dla całego świata, wyjąwszy żonę i córkę, bo tym ulegał w pokorze, zaraz w początkach swojego małżeństwa przekonawszy się, że Julce rady nie da i że się musi dozwolić wodzić za nos. Był przez nią tak zwojowany, że w niczem bez jej rady i rozkazu nie stąpił kroku i nawet na pole wyjeżdżając jej się meldował.
Wszedłszy do pokoju, powiesił kańczuk u drzwi, zdjął czapkę, spojrzał na długie po kolana buty juchtowe, które miał na sobie, czy zbyt wiele nie przyniosły błota i zbliżył się dosyć nieśmiało.
— A co? odezwała się żona, Fedoś powrócił?
— A jakże, jest bestja.
— Dałżeś mu nauczkę?
— To się rozumie, odlewanych....
— A klucznica gdzie?
— Koło krów...
— Gonty sprzedałeś?
— Jużem się zgodził.
— Trzeba było zaraz odesłać, nuż ich tu licho przyniesie prędzej niż się spodziewamy?
— Gdzie zaś! droga szkaradna, przecieżby kogoś przysłali dla przygotowania domu; bo to słyszę ludzie miljonowi i do wygódek przywykli.
— Słuchasz! kręcąc głową odparła żona, to być musi jakiś przechrzta... pewna jestem, że ze strachu aby mu tu co nieubyło, zleci na nas jak piorun.
— A niech sobie przyjeżdża! ruszył ramionami rządzca, nie wiele o to stoję... Nie pogodzimy się, to mi hrabia daje w Supówce miejsce.
— Pozwól sobie kochanku powiedzieć, że choć to majątek dla dziedzica licha wart, te Zakale, ale dla nas najlepszy. Hrabia już niezadługo bokami świecić będzie, bo się na procesy zrujnuje do reszty. Supówka wołyński majątek, co my tam będziemy robili? Tu, to zupełnie co innego, rąk dużo, prządek dosyć, gont można wyrobić ile chcąc, od łąk się bierze, smoła także do kieszeni ścieka i dziegieć co roku, życie wygodne.
— Toć prawda, rzekł mały ruszając ramionami, ale jak on tu mieszkać zechce, jak mówi?
— Wielka rzecz, że zechce! ruszając także ramionami, z miną wyższości odpowiedziała żona.
— A cóż mu zrobisz?
— Powoli, ślicznie, pięknie, tak go ztąd wykurzemy, że ani się obejrzy, jak się oprze znowu w Warszawie.
— Dawno to ja wiem moje kochanie, że ty masz główkę nie lada, ale jak to zrobić nie rozumiem.
— No! no! darmoby wcześnie mówić, sposoby się znajdą, jest ich tysiące... poszukamy takich co pomogą... zobaczysz: już ja mam swój planik... Możemy trochę w początku przecierpieć, ale to się wszystko nagrodzi.
— Ha! poprobujemy! rzekł cicho rządzca.
— Czy oni w istocie pisali, żeby im dom wyporządzić i oczyścić? spytała Julja.
— A pisali... ale ja jeszcze nie myślałem, były pilniejsze swoje roboty.
— Trzebaby jednak zajrzeć co się dzieje i pomyśleć trochę; dajno mi klucza, pójdziemy oglądniem... Nam nawet na czas na folwark się przyjdzie wynieść, albo do Borowicy może... ale to nic.
Pani rządczyni wstała, wzięła klucze, po które maż spiął się do kołka i zatrzymała się w progu.
— Tej strony domu nie ma co i obzierać, rzekła, ani się wynosić z niej, póki nie przyjadą, bo my ją całkiem zajmujemy i czeladź.
— A druga połowa licha warta! rzekł rządzca.
— To tem lepiej! kiwając główką cicho szepnęła Julja. Ty Delciu zostań, tamby ci wilgoć mogła zaszkodzić. Może się położysz?
Córka nic nie odpowiedziała; oboje państwo wyszli przez pierwszą izbę. Żona przodem surowo oglądając się na prządki, mąż z tyłu uśmiechając się do młodszych.
Minąwszy sień ogromną, otworzyli przeciwległe drzwi i znaleźli się w pokoju obszernym dosyć, ale w stanie zupełnego opuszczenia; pozostał on jeszcze jak za czasów babki hrabiego, z domu Szujskiej, ale też każdy tu rok wypiętnował się jakiemś zniszczeniem.
Ściany okrywały jeszcze lamperje niegdyś pokostowane, dziś pogniłe, odstające, miejscami zdarte, między któremi wisiało szmatami obicie, podobne do reszt zbutwiałych sukni, które okrywają dwuwiekowe ciała nieboszczyków. Na szczętach tej dawnej wspaniałości nie było już barwy żadnej, tylko brunatny kolor który zgniliznę oznacza. Posadzka składała się z odstających resztek spruchniałych tafel; piec kaflowy na wpół był rozebrany. Przykra woń zamkniętej wilgoci, grobowe, ciężkie zimno, uderzało wchodzącego. Okna nie przepuszczały prawie światła przez zaślepione szyby; kilka strzaskanych krzeseł walały się po kątach; zbite zwierciadło wdzięczyło się jeszcze floresowanemi ramami, niegdyś złoconemi, a pod niem stała pusta beczka od pierza.
Pani rządczyni parsknęła śmiechem.
— Oto śliczny salon mieć będą! zawołała.
— Jak to naprawić? rzekł mąż, chyba z gruntu budować nowe.
— Niedoczekanie ich!
Weszli do drugiego pokoju obok, do którego była tylko połowa drzwi, drugą zdjętą z zawias, od dawna przykrywano sypanki pani rządczyni. Tu tenże obraz, barwa i wyziewy, z niewielką różnicą. Pokoik był dawniej malowany w widoki, na których kilka pokoleń rządców młodych popisało i porysowało dziwaczne figury, nie zbyt zdobiące brudną ścianę. Byli tam żołnierze w stosowanych kapeluszach, z fajkami na koniach podobnych do ptaków; portrety różne podobniejsze do zwierząt niż do ludzi i ciekawe hieroglify i jeszcze ciekawsze zdania i myśli. Okno do pół zabite było deskami. Ztąd wychodziło się do porządniejszych nieco dwóch, zajmowanych czasem przez hrabiego, ale od roku przynajmniej zupełnie opuszczonych. Tu już ściany były tynkowane i bielone, szyby lepsze, piece nowe i sufit z tarcic. W drugim znajdowała się jeszcze wielka alkowa, pełna w tej chwili kotuchów, motowideł, makuter i tym podobnego sprzętu. Z maleńką garderóbką, składało to całą część, oczekującą na przybycie dziedziców.
Rządzca głową pokręcał.
— Możnaby choć te graty powynosić, spytał, co nie potrzebne...
— A nie będzie dosyć czasu jak przyjadą?
— Ależby trzeba choć poumiatać, bo gotowi nas przepędzić, jak się tu nie potrafią umieścić.
— Właśnie ja się dam! burknęła żona.
— No! no! rób jak wiesz, rzekł mąż, to już nie moją głową.
W tej chwili właśnie zdyszany parobek od promu wleciał i zawołał:
— Jedzie trzy powozy wprost do Zakala, to musi być nowy pan!!
— A nieszczęście! krzyknął rządzca.
— Cicho! i głowy nie tracić! zakomenderowała żona, wychodząc żywo.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.