Złe spojrzenie (1920)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Złe spojrzenie
Pochodzenie Nowy Przegląd Literatury i Sztuki 1920 nr 1
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ SA
Data wyd. 1920
Druk Warszawska Drukarnia Wydawnicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Przegląd
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZŁE SPOJRZENIE.
...„Za wieczny niepowrót zmarłych,
Za konających bezsilność“...
Juljan Tuwim „Litanja“.

Przeżycie wewnętrzne, które ma być tutaj uprzytomnione, zdarzyło się w półtora roku mniej więcej po śmierci dziewiętnastoletniego młodzieńca, syna doktora Zenona Ł., prowincjonalnego lekarza w środkowej „Galicji“. Zmarły był jedynakiem. Zgasł w ciągu krótkiego czasu na galopujące suchoty. Na nic się nie zdała wiedza ojca, jego znakomitych kolegów i przyjaciół, wszelkie ich wysiłki, zabiegi i środki zaradcze. Po śmierci syna doktór Ł. pozostał w tem samem miejscu i w tym samym domu. Po dawnemu leczył pacjentów i przykładał się wśród swego otoczenia do spełniania różnych obowiązków społecznych. Sąsiedzi wzdychali przelotnie, patrząc na niego i mrużyli oczy z tak zwanem współczuciem, którego, po prawdzie, nikt nie czuł i czuć nie mógł. Potem i to ustało. Zapomnieli. Któż bowiem i jakim sposobem może mieć wiadomość o istocie cudzej, zwłaszcza wewnętrznej, niedoli?
Ludzie nowi, przyjezdni, którym zdarzyło się zawierać znajomość z najbardziej wziętym z lekarzy tej środkowogalicyjskiej Abdery, z „nadzwyczajnym djagnostą“, nie domyślali się wcale, że ów tęgi, spokojny, przenikliwy, przyjemny i wykwintny człowiek, — jak mówiono „gentelman w każdym calu“, — miał niedawno tak ciężkie przejście. Sam doktór Zenon mocował się ze swoją klęską, jak na mądrego mężczyznę i świadomego lekarza przystało. Wiedział, że jego przebita dusza nie może na ziemi znaleźć przyjaciela. Możnaby powiedzieć, że pierwszy okres po śmierci syna zniósł lepiej, niż okresy późniejsze. W miarę oddalenia od tamtych wyraźnych chwil, coś psuło się coraz bardziej w zegarze wytrwania. Przedewszystkiem — co do pracy lekarskiej. Tuż po katastrofie doktór Zenon zapomocą tej właśnie praktyki „ubijał“ swą boleść, przydeptywał ją szybkimi, dalekimi marszami do chorych. Znieczulał się pracą, jak chloroformem. Nie zostawiał sobie wolnego czasu na obcowanie oko w oko z nagiem uczuciem. Mówiąc w najgłębszym już sekrecie, obrazami srogich ludzkich cierpień opijał się, jakoby winem tęgiem i uodporniał, jak spirytusem. Patrzał dzień w dzień, a częstokroć w ciągu długich nocy na udowodnienia i unaocznienia, że nie on jeden jest skazańcem. Przesiadywał u wezgłowia chorych dzieci ponad wszelką normę i miarę, już nie jako lekarz, lecz jak pielęgniarz. Wydobywał z objęć śmierci głowiny płonące od ogniów gorączki i powracał uśmiechy na twarze udręczone. Gdy ojcowie i matki witali jego zjawienie się łzami radości, a żegnali je błogosławieństwem, on sam szedł wśród tych objawów gnuśny w sobie, zaledwie postrzegając, czego w istocie dokonał. Ten szczególny nastrój uczynił zeń znakomitego lekarza. Nie żywych ludzi leczył ten pielęgniarz, filantrop i dobroczyńca, lecz mocował się z samemi chorobami. Ścigał je w kryjówkach i niedosięgłych pieczarach bytowania, zupełnie jak gdyby polował na tajemnicze potwory, byty okrutne i straszliwe w swej strukturze sekretnej, wymykającej się z pod objęcia przenikliwości ludzkiego rozumu.
Zagadkowe stwory przyrody — tyfus plamisty, szkarlatyna, ospa, nosacizna, gruźlica i tak nieskończony szereg innych — pociągały go teraz nie tak, jak dawniej. W głuchoniemej pasji swej mścił się teraz na nich, wyrywał je z dziupli i skrytek, chwytał w pół drogi, umiał w lot poznać się na ich planach, wybiegach, narowach i zdradzieckich przyczajeniach, na ich podspodniem życiu, splecionem z krwią, kośćmi i mięśniami człowieka, a tak nieubłaganie wrogiem tej krwi, kościom i mięśniom. Tak to wytrwale i niemal bez chwili przerwy pracując z wytężeniem wszystkiego rozumu, pamięci, czujności, zdobytej i wciąż przez studja pomnażanej wiedzy, operując myślą ćwiczoną i nieomylnie dokładną, — doktór Zenon sam na sam zostając ze sobą, ocknąwszy się ze snu w nocy, idąc w dal i powracając do punktu wyjścia, nie mógł znaleźć przedmiotu, czy tematu, o którymby mógł myśleć. Jego własna, istotna, niejako wewnętrzna, myśl ześlizgiwała się ze wszystkich rzeczy tego świata i ze wszelkich pojęć, napełniających świat wewnętrzny. Zaprawdę — ten tak rozumny człowiek — nie mógł o niczem myśleć. Wszystkie myśli zlatywały w otchłań czasu i niosły się w przestrzeni. Miesiąc jest taki a taki, dzień taki a taki w miesiącu, upłynęło tyle a tyle miesięcy, tyle dni, — oto były istotne, wewnętrzne myśli. Trzeba dziś, lub nazajutrz iść w takim a takim kierunku, do takich oto ludzi, a raczej do nazwisk, wypisanych w lekarskim karnecie, — oto była wszystka, wewnętrzna wola. I tak oto, — jako wspólnicy drogi życia, — stowarzyszył się z osierociałym jedyny towarzysz — pusty czas — i jedyna towarzyszka — jałowa przestrzeń.
Wszystko zaś inne było obojętną i obcą miazgą przydarzeń.
Przeczytawszy w pewnej książce, iż Perykles ateński zniósł bez żałoby śmierć dwu swych świetnych synów, doktór Zenon doświadczył wzburzenia wewnętrznego, jak gdyby osobistej insultacji, a nawet zniewagi. — Cóżem ja jest za człowiek? — z pogardą zapytywał samego siebie. Wnet jednak zjawiła się usłużna refleksja:
— Ba! Gdzież jest pewność, że ów Perykles czuł śmierć swych synów, skoro ją zniósł bez żałoby? Może dlatego zniósł śmierć synów bez żałoby, ponieważ wcale ich nie żałował. Może był człowiekiem-drewnem, twardym pniakiem bukowym, którego żadnym sposobem nie ima się zgniłość uczucia, gdyż jego cały skład wewnętrzny aż do rdzenia jest bukowy. Toż, według świadectwa Shelley’a, stary „ojciec“ Cenci modlił się żarliwie, szczerze i z uniesieniem, ażeby Bóg poraził śmiercią dwu jego synów. Nie jest jednolity, jak u zwierząt, lecz jest wieloraki, złożony i zagadkowy gatunek ojca w rodzaju ludzkim.
O pewnej, późnej nocy, gdy, zbudzony ze snu, szedł do chorego dziecka z nieszczęśliwym ojcem, który obok niego dreptał, pogadując, wdzięcząc się a po tysiąckroć przepraszając, akomodując się i zalecając, żeby „znakomitego djagnostę“ dobrze usposobić, doktór Zenon poczuł w sobie ostre nadpęknięcie. Ziąb i dreszcz nie w ciele, lecz w głębi duszy. Śmiech gruby w głębi. Szli na dalekie przedmieście przez puste pola, śniegiem zasłane, przez pagór garbaty i przykry. Buty doktora przemokły, zmaczane w śniegu zakończenia spodni wilgotną masą chlapały dookoła zziębniętych kostek. Brnąc w ciemności z zagona na zagon, doktór zagadnął współtowarzysza:
— Jak się też panu wydaje, czy czas naprawdę istnieje? Bo ja...
— Albo przestrzeń? Jak pan sądzi?
Stroskany ojciec, zajęty jedyną myślą, żeby jaknajprędzej i jaknajpomyślniej dostawić lekarza do łóżka swej chorej dzieciny, coś tam wymiamlał. Nie o odpowiedź chodziło...
— Mnie się wydaje, — perorował doktór, — że mają słuszność indusi, nauczając, a teraz w tej ciemności szczególnie wyraźnie to zobaczyłem, iż czas jest to w gruncie rzeczy tylko porządek następstwa w naszem poznawaniu rzeczy na świecie. A znowu sławiona przestrzeń, to nie co innego, tylko kierunek ustawienia przedmiotów tej ziemi. Jedno i drugie nie są to wcale jakoweś zewnętrzne trwania, lecz dwa sposoby ujęcia tego, co my, biedne kretyny, wiemy o otoczeniu.
Towarzysz drogi potakiwał z zapałem, wiarą i entuzjazmem:
— Skoro pan doktór przyszedł do takiego przekonania, a, w takim razie...
— Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość — to przywykliśmy nazywać wyrazem czas, a potem powiedzieliśmy sobie, że on trwa, jako byt samoistny. Jest to poprostu pusta ideja, nazwa bez rzeczy. Tu, tam, w tamtym kierunku — to znowu przestrzeń. A wszakże to, co nazywamy czasem w naszem odczuwaniu rozszerza się albo kurczy, staje się nieskończonością, albo się unicestwia, jeżeli je mierzyć miarą radości, albo miarą boleści. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, — a jedno w drugie wchodzi, jak linja zwinięta w punkt geometryczny, staje się nicością, jak mgnienie oka.
— Pan doktór doskonale to przedstawia...
— I wielki myśliciel niemiecki, poswojemu rozumując, powiada, iż sam w sobie, poza przedmiotami, czas jest niczem. Jest to, według niego, podmiotowy warunek naszego zmysłowego rzutu myśli. A przestrzeń? To, co nazywamy przestrzenią, jest jedynie formą wyobrażeń naszej zmysłowości, w których mieszczą się przedmioty zewnętrzne. Lecz ta forma przedmiotów, jako istota, poznać się nie daje i poznaną być nie może. Czy człowiek ślepy ma wyobrażenie przestrzeni? Czy głusi, ślepi, daltoniści, neurastenicy, a także nieszczęśliwi, przyswajają sobie zjawiska w sposób przyrodzony każdemu przedmiotowi, w postrzeganiu powszechnem ludzi zdrowych i normalnie obojętnych?
Zeszli parowem ku przedmieściu i mijali chałupę, gdzie o tej tak późnej nocy rznęła siarczyście muzyka i rozlegały się wściekłe tupania, śpiewy i wrzaski. Zdawało się mijającym, że te weselne wyrwasy wysiepią belki z węglów, a hołubce wyrzucą ciężki dach z wiązania.
— O, Boże mój! Ci ludzie teraz tańczą i tak się weselą... — szepnął ojciec chorego dziecka, mijając tę budę radości.
— Jakże jesteś szczęśliwy.. — odpowiedział mu doktór w myśli. — Na progu dopiero stoisz, skoro cię takie przeciwieństwo dotyka i uraża. Nie wiesz ty, bracie, co znaczy za życia, chodząc po ziemi, leżeć w grobie, gdzie już wszystko jest tożsamością, gdzie już niema przestrzeni i gdzie już czasu wcale niema.


W trakcie operacji, które prowincjonalnemu lekarzowi wypadało dokonywać w najtrudniejszych zazwyczaj warunkach, samemu, kędyś w domostwach odległych, bez narzędzi i środków pomocniczych, — w ciężkich wypadkach, gdy trzeba było zwalczać chorobę, wyrastającą z brudu, nędzy, wszy i zaduchu, — przy barłogach napoły zgniłych, wśród szmat zetlałych od lepkiego potu, — w dobie najtrudniejszych rokowań i decyzji, skoro przyszło ważyć się na środki i przedsięwzięcia ostateczne, doktór Zenon odwoływał się do pomocy swego „asystenta“, niewidzialnego współpracownika, zgasłego syna. W owych ostatecznych chwilach — na wezwanie modlitewne, na westchnienie z samej głębi trzewiów i jestestwa, jakby na skutek rozpęknięcia się serca — zawsze przybywał niewidzialny. Samego nie było ani widać, ani słychać, ani czuć, ani można dotknąć, ani niczem zewnętrznem. czy wewnętrznem objąć, — a przecie objawiał się w czynnej pomocy, w tajemnicy współdziałania. Utwierdzał lub osłabiał powziętą myśl, mocno i nieodwołalnie rozstrzygał decyzję, niemal podsuwał i prawie kierował narzędzie. A wówczas nigdy nie chybiła ręka i nie wzięło złego skutku zarządzenie. Niewidzialne synowskie dłonie odganiały wszy, gdy wypadło w mroku ludzkiej jaskini, rozświetlonej płomyczkiem naftowej lampki siadać na tapczanie nędzarza z tyfusem plamistym, a rozpalonego ciała i pościeli z gałganów dotykać rękoma, ubraniem i włosami. Niewidzialną synowska twarz zasłaniała od zarażonych plwocin, od jadu pryszczów i krost, charknięć i kałów. Coś jakoby święta rękawiczka okrywało rękę, badającą zaraźliwe choroby. Doktór Zenon bardzo rzadko odwoływał się do swego anioła. Ilekroć miał to uczynić w ostatecznej rozterce, wśród trwogi człowieczej przed wyratowaniem życia, lub porzuceniem nędzarza w konaniu, serce w nim zdawało się umierać. Wiedział, że odrywa swego syna od jakichś prac innych, niedosięgłych i niepojętych dla ziemskiego rozumu, że go przymusza do powrotu na ten padoł, gdzie młodociane jego ciało tyle przecierpiało, a dusza przeżyła smutek tak straszliwy. Poczytywał te swoje modlitwy przywołujące za grzeszny egoizm, za nadużycie świętości, prawdziwie za świętokradztwo. Lecz w ciągu owych przelotnych chwil, tak niewymownie krótkich, jak złożenie i rozłożenie skrzydeł motyla, czuł w sobie dawne swe szczęście. Śniło mu się na jawie, że znowu są razem, że dokądś idą ramię w ramię i radzą o swych własnych zagadnieniach, o sprawach powszechnych lub domowych. Uczucie miłości stawało znowu w piersi pustej, jak wówczas jakiegoś w zimie dnia, gdy szli szeroką drogą podczas srogiej zamieci i zasłaniali się nawzajem od wichru i śniegu bijącego w oczy, a ogrzewała ich tasama we dwu ciałach pałająca miłość. Gdy było rozewrzeć oczy, — pustka znowu była i cisza. Świadomość znowu była, opleciona zwątpieniem. I głęboka, głęboka wewnątrz rana.


Z okna doktorskiego mieszkania, z okna tego „gabinetu“, gdzie przyjmował chorych w godzinach popołudniowych, widać było na rozległości widnokręgu dwa łagodne wzgórza, zstępujące niepostrzeżenie zboczami, w rozległą dolinę. Na jednej z tych pochyłości stała kępa wyniosłych drzew. Podczas „ordynacji“, między jedną poradą a drugą, doktór Zenon spędzał zazwyczaj nieco czasu przy oknie, niby to zażywając chwili wytchnienia. Wpatrywał się wówczas w swój widok, tak mu znany. Nie była to martwa ziemia, lecz kształt widomy wszystkich bez wyjątku przeżyć. Ów skrawek gruntu wszystko wiedział. Nasycony był spojrzeniami boleści od samego początku strasznej choroby, poprzez agonię i śmierć, aż do ostatnich, pustych chwil. Gdyby jakowaś niepojęta siła zdołała ścisnąć owe dwa wzgórza, rzeka łez popłynęłaby z nich w cichą dolinę. W tę to dolinę zniżało się o zachodzie słońce. Kępa drzew rzucała wówczas długi cień. Między dwie pochylnie pagórków zdawał się iść w ślad za słońcem ostatni wygon ziemski, żłobowina jedynej drogi z tego na tamten świat. I wciąż to samo, zawsze jednakie, a nigdy nierozstrzygnione pytanie szło w tę drogę pod cieniem samotnych drzew, z tego na tamten świat:
— Gdzie jesteś? Kto cię teraz przyciska do serca? Czyli twój tam pobyt jest tylko snem tak nieskończonym, iż spłynął w małość nieskończoną, jak linia w punkt geometrów, leżący w sobie samym, bez miejsca bytu i wymiaru wzdłuż i wszerz? A przecie do mnie przychodzisz! Jakimże sposobem dowiadujesz się, że cię wołam? Skąd przychodzisz? Czyli twój tam pobyt jest służbą niewiadomą, niepojętą i na wieki tajemną? Komu służysz? Co przedsiębierzesz? Jakie masz do wykonania prace? Czyliż mnie jednemu nie możesz powierzyć tej tajemnicy jakimś znakiem, snem, objawieniem? Ja sekretu nie zdradzę! Będę go strzegł, jak źrenicy oka! Umrę z nim! Przeczysty skaucie, przeczysty duchem i ciałem, nieskalany brudem ziemi, czyli tam jesteś także skautem w zastępach Boga? Czy ci tam ziemi i tutejszych prac — żal? Czy ci tam lepiej, niż tu?
Myśli bezsłowne na podobieństwo łez, wypływających samowolnie z oka, wypływały z człowieczej nędzy, zanosiły się w daleki ów widok na horyzoncie i spływały samochcąc w przedwieczne słowa psalmu: „Oświeć oczy moje“...


Tuż przed domem, po drugiej stronie drogi, rozciągała się uprawna łączka, prostokąt starannie przez właściciela ogrodzony, — a nieco dalej, w głębi stał dom parterowy, drewniany, z gankiem, typowy dworek na przedmieściu prowincjonalnego miasta. W dworku tym mieszkała rodzina, nieznana doktorowi osobiście, gdyż nikt z tej rodziny nie zasięgał jego porady lekarskiej, lecz od dawien dawna znana mu z mimowolnego sąsiedzkiego podpatrzenia. Ojciec w tej familii, jakiś ongi urzędnik, stracił był wzrok i, jako zupełny inwalida, pozostawał na opiece żony, kobiety niezmiernej pracy, zapobiegliwości i nieustającego poświęcenia. Trzecią w tej rodzinie osobą był syn, jedynak, wyrostek lat siedmnastu, czy ośmnastu, uczeń gimnazjalny, prymus w szkole, i „pociecha tudzież cała nadzieja“. Czwartą istotą żyjącą w niskim domku za drogą był pies Dunaj, taks długi, niski, na typowo koślawych nogach, do którego nazwa wspaniałej rzeki pasowała, jak pięść do nosa. Prymus Antoś i niski Dunaj żyli w stałej kompanji i nieustającem dotrzymywaniu sobie towarzystwa. Doktór Zenon Ł., nie spoglądając na zegar, mógł oznaczyć godzinę, skoro zobaczył Dunaja, wystającego na drodze, węszącego z przejęciem powietrze, z niecierpliwem ziewaniem, przestępywaniem z nogi na nogę, a nie bez zawziętego drapania ziemi pazurami. Znaczyło to, że Antoś już w podskokach nadciąga na obiad, że tam już gdzieś w oddali, na kamieniach podmiejskiej drogi zgrzytają jego buty, grubo podkute gwoździami. Rodzina niewidomego niewidomego sąsiada nie mogła sobie pozwolić na luksus utrzymywania służącej. Całą pracę domową, w kuchni i mieszkalnych pokoikach, spełniała matka Antosia, przy czynnej i wydatnej jego pomocy. Ten duży, tęgi, muskularny, doskonale zbudowany i znakomicie wygimnastykowany młokos nosił wodę do kuchni, rąbał drwa, zamiatał pokoje, odgarniał w zimie śnieg, czyścił ubrania i buty, skrobał kartofle i biegał z koszem po sprawunki do sklepów. Nieraz przyszło mu przełknąć gorzką drwinę z ust młodych pokojówek i kucharek wśród śmiechu za nim rzuconą, gdy gnał do magla ze stosem bielizny, albo pchał na wózeczku worek z kartoflami. Puszczał to jednak mimo uszu, jak zresztą wiele innych ludzkich opinji. Był to Antoś śpiewający. Wszystko robił śpiewając i podskakując. Możnaby powiedzieć, że ten młody człowiek pędził życie w prysiudy, a wszelkie czynności życiowe traktował, jako nieuniknione przerwy między jedną piosenką a drugą. Te rozmaite śpiewanki zdawały się nosić go po świecie, jak skrzydła noszą ptaka. Wszystko załatwiał z wiatrem w przegony. Gdy z wiadrami pełnemi wody ze studni sąsiada pędził poprzez łączkę, zdawaćby się było mogło, że w kuchni jego rodziców wynikł groźny pożar i że on go właśnie dzielnie tłumi. Gdy szedł do szkoły, przestrzeń znikała mu z pod podkutych obcasów i podeszew, nabitych gwoździami tak raptownie, iż szybkości jego kroków sam Dunaj żadną miarą nadążyć nie mógł. Nieraz doktór Zenon słyszał okrzyk matki Antosia, witający powracającego ze sprawunkami: — Już jesteś! Dopiero wyszedł, już jest z powrotem! Moje dziecko, nie łachaj tak, przecież buty...
Następowały wymowne apostrofy co do butów, strasznych cen zelówek, zestawienia cen dawnych i nowych i tym podobne litanje mizerji ludzkiej. Mało to wszakże skutkowało. Buty w istocie łachały się na mniemanych brukach podmiejskich w sposób złowieszczy. Sprawność i sprężystość Antosia nadewszystko ujawniała się podczas zbiórek zastępu skautowskich „wilków“, do którego należała niemal cała jego klasa.
W jesieni, w zimie, wczesną wiosną, nim właściciel łąki obwieścił, że nie wolno deptać wiosennej murawy, na tej małej przestrzeni odbywały się harce, manewry, parady, rewje, defilady, tudzież zwyczajne, pozafrontowe skoki, tańce, łamańce, gonitwy i igrzyska tego grona młodzieży. Mogło się wówczas zdawać, że jesienna gruda, albo miazga jałowa w przedwiośnie spłachetka gruntu z łona swego wyrzuciła nagle zastęp szczególnych kwiatów. Kapelusze z dużemi rondami, zielone chustki na szyjach, wielobarwne wstążki u ramion, bronzowe ubrania i jasne laski migały w oczach widza, jak wielobarwna kwietna rabata. Oczy widza cofały się pod powieki, albowiem w tym zespole nie mógł dopatrzyć się swojego kwiatu. Niegdyś hasał tu, jako najpiękniejsza latorośl. Nadmierne „czuwania“ po nocach, zbyt gorliwe pochody ze zbyt wielkiemi ciężarami na ramionach, spoczynki w polach na mokrej ziemi, czatowanie w wilgotnych rowach przyczyniły się w niemałej mierze... To też oczy doktora uciekały pod powieki od widoku skautów i ich manewrów. Lecz krzyk ich komendy, trąbki, śpiewy docierały wszędzie, gdziekolwiek się skrył przed ich bolesnym, — niestety! — widokiem. Na wiosnę już właściciel łączki nie pozwalał nikomu nogą stąpić na rozkwitający kobierzec kwiatów żywych. Uprawiał starannie swoją murawę tomasyną, bronował ją pilnie i polewał czasu suszy. To też rodziła mu trawy przebujne i kwiaty nieznane, niewidziane w tych stronach. Soczyste, wielkie kule koniczyny nasycały wszystek przestwór jasnej zieleni swoim radosnym kolorem, wyniosłe miodowniki przywabiały do koron swych tysiące pszczół, a smugi błękitnych i białych kwiatów nadawały temu zagajnikowi traw czarujące odcienie. Wówczas nikt już nie maścił stopą wonnej łączki. Szanowali ją wszyscy i tylko oczyma dopuszczali się wypasania bujnych kwietników sąsiada. Z wyjątkiem jednej jedynej niekulturalnej istoty, — z wyjątkiem krótkonogiego i obwisłouchego Dunaja. Ten komunista brodził samowolnie wśród najpiękniejszych roślin, zadzierając łeb do góry, gdyż zupełnie ginął w gajach miodowników. Coś tam wywąchiwał, żuł, podgryzał, próbował i wypluwał, ćwicząc się, widocznie, w znajomości psiej wiedzy lekarskiej czy aptekarskiej, na własny jedynie stosowanej użytek.
Jedna tylko istota nie czerpała ani jednego kształtu, nie piła oczyma ani jednej barwy z różnobarwnej łączki gospodarza, uboższa w tym względzie od psa Dunaja, uboższa, niż wszystkie pszczoły, trzmiele, muchy i osy. Był to ojciec Antosia. Na ciasnym ganku niskiego domu siedział godzinami, z twarzą wzróconą w stronę łąki, nieruchomy i niemy, jak gdyby właśnie pogrążony we wzrokową kontemplację cudnego kwiatów i traw ogrojca. Któż wie? Może słyszał, jak barwy wysmukłych dzwonków powstają? Może rodzenie się i kształtowanie cudokrzewów, których kielichy pisane są barwami niebios i zorzy porannej, rozpoznawał i uczuwał nozdrzami? Może niewiadomym zmysłem, który pociemku w ciele swem wyszukał, urobił i wydoskonalił, zdołał docierać z odległości do zapachów, w dzieciństwie swem, za szczęśliwych dni jasnowidzenia, na łonie duszy wypiastowanych?
Pod małą wystawą dachu zawsze obok ojca kręcił się Antoś w nieodstępnem towarzystwie Dunaja. Doktór Zenon nie słyszał z odległości rozmów ojca i syna. Dolatywały do niego tylko szczątki wyrazów i niewyraźne dźwięki. Antoś ojcu coś tam opisywał w trawach, wskazywał miejsce, ostrożnie i delikatnie stąpając, by ani jednej trawy nie zmaścić. Dotykał w gąszczach centurji, w smugach smółek jakowychś łodyg i liści.
Gdy mżył majowy, ciepły deszczyk, przepuszczony jakoby przez gęste na wyżynach sito, Antoś w krótkiej pelerynie i Dunaj z wysoko podkręconym ogonem brodzili miedzą w dalekich okolicach łąki. Skaut poprawiał brzozowe witki kołków, podtrzymujące prostackie żerdzie płotka. Przepuszczał zassane wody w pewnych rowkach, odprowadzających wilgoć do głównego rowu. Komuś tam z plemienia kaczeńców, czy niezapominajek dopomagał w trudach żywota przy czynnej asyście Dunaja, życzliwie usposobionego dla wszelkich poczynań swego dużego przyjaciela.


W pogodne dni letnie ojciec Antosia wychodził do miasta. Miał wówczas na sobie kapelusz z szerokiemi skrzydłami, archaicznego nieco kształtu, lecz świeży, jakby go wczoraj nabyto w modnym magazynie, paltot wyczyszczony, buty „wyglancowane“ ze skautowską dokładnością i finezją, spodnie zaprasowane według ostatniego przepisu elegancji. Przechodzień, nieświadomy istoty rzeczy, mógłby był poczytywać wyprostowanego starszego pana za dandysa z przedmieścia, który o swą powierzchowność dba aż do przesady. Antoś zawsze prowadził ojca pod ramię. Byli obadwaj już niemal jednego wzrostu. Szli zawżdy krokiem miarowym, o czemś własnem zcicha rozmawiając, — być może o tych kamieniach, których liczba niepoślednia leżała na drodze, ażeby snać który z nich nie obraził nogi niewidomego.
Gdy tak pewnego dnia ci dwaj powracali z miasta do domu, doktór Zenon przypatrywał im się ze swego okna. Wzrok jego wszczepił się w tę parę i przez spojrzenie wysunęło się z serca straszliwe żądło zazdrości. Głowa, jakby głaz lity odwaliła się na futrynę okienną, a wargi szeptały do niewidomego starca:
— I cóż z tego, że jesteś ślepy? I cóż? Idziesz z nim, jakby ze swemi własnemi oczami. Widzisz przez niego. Twoje strupieszałe serce ma w sobie drugie serce żywe, młode, niewinne, twórcze i święte. Ręka potężna i tkliwa podtrzymuje każdy twój krok. Ramienia twego dotyka ramię cudze, a zarazem własne, jakby wieczność potęgi. I cóż, że jesteś ślepy! Przestrzeń dla ciebie znikła i przeistoczyła się na czas, to prawda. Ale, gdy idziesz ramię w ramię z dorastającym synem, przez to jego ramię wraca w ciebie nanowo przestrzeń. Jesteście dwiema istnościami w jednej. Jesteście cudem natury. Tak oto, ty ślepy, jesteś panem nad pany, królem nad króle. A ja? Ze mnie wydarte jest wszystko, przestrzeń i czas, światło i zmrok, sen i czuwanie. Jestem kamień, który noga wszechmocna kopnęła i odrzuciła z drogi, żebym wam nie zawadzał w przechadzkach pod słońcem. Cóżem jest? Nawet nie nicość!


Gdy nadeszła pierwsza rocznica śmierci syna, doktór Zenon zamówił w parafji żałobne nabożeństwo. Ale proboszcz był chory i terminu nabożeństwa nie można było narazie ustalić. Koledzy zmarłego chcieli uczestniczyć w tem nabożnem wspomnieniu, to też zajmowali się szczegółowo kwestją daty. Pewnego dnia doktór Zenon, posłyszawszy, iż ktoś stuka do drzwi wejściowych mieszkania, poszedł otworzyć. Zobaczył na progu Antosia, syna niewidomego sąsiada. W swem skautowskiem ubraniu, wyprostowany młodzieniec ów trzymał w ręku list od proboszcza. Uśmiech nieopisanej piękności, w którym zawarte było wszystko, stał na wargach gońca, kiedy ów list podawał. Gdyby ten uśmiech można było cudownym sposobem zdjąć z warg jego ludzkich i utrwalić w zewnętrzności, byłby to najwyraźniejszy dokument bytowania ducha wiecznego. W liście było zaproszenie na nabożeństwo.
Wkrótce potem nadeszła pierwsza po zgonie rocznica urodzin zgasłego. I oto znowu starsi i młodsi koledzy, jakby rewanżując się za pierwsze nabożeństwo, które nie z ich inicjatywy zostało odprawione, zamówili „swoją“ mszę żałobną.
Pewnego dnia ktoś znowu rano zastukał do drzwi doktora Zenona, a gdy on sam je otworzył, zastał na progu znowu Antosia, syna ślepego sąsiada. Jak za pierwszym razem, taksamo teraz skaut z tym samym cudnym uśmiechem podał doktorowi list z zaproszeniem na nabożeństwo.


Mało-wiele upłynęło czasu od tych nicnieznaczących i nicniemówiących wypadków, — od brzmienia tonu organów i ponurego w nich śpiewu, w którym się słowo Boga straszliwego objawia.
Pewnego dnia, brnąc swemi codziennemi ścieżkami od chorego do chorego, doktór Zenon zaskoczony został w pół drogi przez młodzieńca w skautowskim przyodziewku, poszarpanym i, poplamionym. Drżąc, szlochając, plącząc jedne rzeczy z drugiemi, zdrożony i blady ów chłopiec zawiadamiał, iż wiezie na wozie, wynajętym w górach, zwłoki kolegi, który spadł ze szczytu w Tatrach podczas wycieczki paru skautów. Kolega zabitego nie miał odwagi zawiadomić rodziców. Pytał doktora, jak to zrobić? Tembardziej, że ojciec ofiary jest ślepy... Doktór Zenon zachwiał się na nogach. Pobiegł drogą, wskazaną mu przez młokosa. Szli szosą, co tchu parę wiorst w górę za miasto. Ukazał się wreszcie wóz drabiniasty, zaprzężony w jednę szkapinę, która przez pół dnia i całą noc ciągnęła od gór w małopolskie niziny smutny ów ciężar. Doktór odrzucił płachtę, okrywającą skrwawione zwłoki. Zobaczył Antosia, a raczej potargane, zmiażdżone i roztrzepane jego zwłoki. Zdziwił go jedynie uśmiech niebiański, ocalały na resztce twarzy.
— Gończe mój, gończe!... — szeptał lekarz z załamanemi rękoma, z oczyma zasłanemi łzami. — Któż to ciebie dwukrotnie do mnie przysyłał? Kto cię przysyłał?
Ale święty uśmiech młodzieńczy, do tamtego należący świata, na pytanie to nie dał odpowiedzi. Na wieki został sobą, zawarłszy tajemnicę.
W wysokich górach, które przed niezliczonemi secinami lat moc niepojęta dla ludzkiego umysłu zdala przyniosła i osadziła na glebach wyłonionych z morza, w górach, które stały kilkanaście tysiącoleci w wichrach szalonych i w cichej niebios pogodzie, — czekał tajemniczy sprawca na lekkomyślne ręce Antosia. Czatował przez nieprzejrzany ów ocean czasu, aż junak samotny, gnany przez pasję i męstwo młodości, wedrze się na szczyt strzelisty i potężnemi rękoma chwyci za skrzyżal najwyższego cypla. Tam właśnie czekał nieśmiertelny wróg. Z wieku na wiek podkruszał granit od spodu, zlewał go potopem deszczu i mroził szronami zimy, aż go skruszył i w podatną, ruchomą bryłę zamienił. Gdy jej się uchwyciły ręce Antosia, wraz z nim, runęła z wysokości stu metrów. Zabiła go, lecąc poprzez powietrze, rozszarpała go, rozgniotła postokroć i napoiła się jego krwią, wylaną aż do kropli ostatniej ze wszystkich jego żył. Połamała mu raz, drugi, trzeci i dziesiąty sprężyste golenie i silne przedramiona, rozdarła gardziel, wyrwała z niej i przepłoszyła piękne, bujne piosenki, któremi chwalił rozkosz bytowania...


Doktór Zenon, jak wiadomo, mieszkał w tej samej części miasta, co rodzice zabitego Antosia. Niezależnie od prośby skauta, jemu to, jako lekarzowi, wypadało właściwie iść z zawiadomieniem o wypadku do domostwa tych ludzi. Ale doktór zatrwożył się w sobie. Nie miał siły być posłańcem do tych dwojga od ich Antosia. Tchórzowsko tedy, nie patrząc w stronę małego domu niewidomego sąsiada, wrócił do swego mieszkania i zajął się swemi sprawami. Tego dnia i następnych dni nie spoglądał w tamtę stronę. Nie patrzył nawet na zachód słońca, gdy zorza rozpościerała się zwolna między dwoma wzgórzami.
Ale na trzeci, czy na czwarty dzień, przypadkowo wyjrzawszy oknem, zobaczył jednak ślepego człowieka i jego tonę. W tych samych ubraniach, tylko czarnemi paskami krepy przybranych, szli skądsiś do domu. Żona prowadziła pod ramię niewidomego. On szedł, jak zawsze, wyprostowany, sztywny, uroczysty, zimny. Jej twarzy, na szczęście, — nie było widać pod gęstym, czarnym z krepy woalem. Patrząc na nich, doktór myślał:
— Dowiadujecie się, sieroty, prawdy o rzeczach zewnętrznych i rzeczach wewnętrznych, o Bogu i swojej własnej istocie. Tak, tak! Twarde są kamienie naszej drogi...
Dwoje tych ludzi skręciło z gościńca na ścieżkę, prowadzącą do ich siedziby. Kobieta znikła w głębi domostwa, a niewidomy, jak przyszedł z miasta, tak usiadł na ławce ganku, w kapeluszu i paltocie, z laską w ręku. Patrzał niewidzącemi źrenicami na tę łączkę, skąd przed kilkoma jeszcze dniami słychać było śpiew jego chłopca, albo zdrowy jego głos. Stary człowiek siedział tak długo w milczeniu i nieruchomości, jakby zastygł, czy skamieniał. Nie wiedział, iż podpatrują go czyjeś oczy, że czyjeś spojrzenia mierzą i ważą jego uczucia.
Doktór, jak zazwyczaj, oparty o futrynę okna, nie mógł odejść z tego miejsca. Kilkakroć wyciągał rękę do nieruchomego starca, ale ta ręka opadała wzdłuż ciała. Kilkakroć czuł w piersiach podnoszący się krzyk, ale nie mógł go wydać. Czemże miał przerwać ciszę przepaści, w której przebywała tamta dusza? I cóż z tego, gdyby u kolan mu wyznał:
— Najadłem się i napiłem się widokiem twoim w głodzie moim i straszliwą stała mi się ulga moja...
Miałże mu opowiedzieć historję swego złego spojrzenia?
Mały pies Dunaj wybiegł ścieżką z niemego domu na drogę i ze łbem, zwróconym w stronę miasta, ku drodze kamienistej wąchał powietrze, przestępował niecierpliwie z nogi na nogę i drapał ziemię pazurami. Pobiegł do domu i znowu wrócił za chwilę, żeby czynić to samo. Tak z dziesięć razy... Wreszcie uczuł snać zwierzęcą swą wiedzą tajemną istotę rzeczy. Wydało się, iż jego łeb chwycił paraliż, szyja mu się wyciągnęła w górę i pies znagła zawył przejmująco, żałośnie. Posłyszawszy ten głos, ślepy człowiek ruszył się, zatrząsł, zakołysał, zatrzepotał. Ręce jego rzuciły się w przestrzeń, szarpać poczęły zarost i raz wraz plaskać w pustej próżni. Głos straszliwy, nie podobny do żadnego z głosów zwierzęcych ziemi, głos nie podobny do żadnego z krzyków ludzkich wybiegł z jego piersi. Nikt wokół nie poruszył się od tego głosu, nikt nie przyszedł z pomocą, lub pytaniem, — ani żona, ani lekarz, ukrywający pod powiekami spojrzenie swoje. Tylko pies, przejęty tęsknotą, zawył do wtóru.

STEFAN ŻEROMSKI.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.