Zęby tygrysa (1924)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Rozdział Martwy turkus
Data wyd. 1924
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Martwy turkus.

Było już około godziny 9 rano, gdy prefekt policyi wszedł do biura, w którem rozegrał się niepojęty dramat podwójnego morderstwa. Nie powitał on nawet ukłonem Perennę, tak, iż przybyli z nim urzędnicy mogliby sądzić, że jest on tylko pomocnikiem Mazeroux, gdyby szef służby bezpieczeństwa nie poinformował ich w kilku słowach o roli tego intruza.
Pan Desmalions szybko obejrzał ciała obu zamordowanych i polecił brygadyerowi, aby mu dał zwięźle szereg wyjaśnień, następnie zaś, wróciwszy do westybulu, udał się do salonu, znajdującego się na pierwszem piętrze, gdzie pani Fauville, uprzedzona o jego przybyciu, przyjęła go natychmiast.
Perenna, który nie ruszył się krokiem z korytarza, również wsunął się do westybulu, przez który przebiegała w różnych kierunkach służba, zawiadomiona już o popełnieniu tej strasznej zbrodni. Znalazłszy się tam, Perenna zbliżał się już do drzwi, prowadzących na ulicę, lecz tu, jakby z pod ziemi, wyrosło przed nim dwóch ludzi, z których jeden oświadczył:
— Wyjście zamknięte.
— Ależ...
— Zamknięte. Rozkaz!
— Rozkaz? I któż go dał?...
— Sam prefekt.
— A to sobie dobre! — rzekł śmiejąc się Perenna. — Czuwałem całą noc i upadam z głodu.
Agenci porozumieli się ze sobą spojrzeniem, poczem jeden z nich szepnął do ucha kilka słów służącemu Fauville’a, Sylwestrowi, który udał się natychmiast do jadalni i przyniósł Perennie jakąś przekąskę.
— Sprawa się całkowicie wyjaśniła — pomyślał Perenna, podziękowawszy Sylwestrowi za poczęstunek. — Jestem zblokowany. Jestto to właśnie, o czem chciałem się przekonać. Ale panu Desmalions brak nieco rozumu, bo jeżeli ma zamiar zatrzymać tu Arseniusza Lupina, to w takim razie wszyscy jego dzielni agenci tu nie wystarczą. Jeżeli zaś idzie o zatrzymanie don Luisa Perenny, to agenci owi są zupełnie zbyteczni, gdyż ucieczka pana Perenny pozbawiłaby pana Perennę wszelkich szans zdobycia przeznaczonej dlań przez Morningtona spuścizny. Wobec tego zostaję...
Perenna istotnie zajął swe miejsce w korytarzu i oczekiwał dalszych wydarzeń. Przez otwarte drzwi, wiodące do biura, widział on urzędników, prowadzących dochodzenia. Lekarz urzędowy przystąpił do pierwiastkowego zbadania ciał ofiar mordu i rozpoznał zaraz te same ślady zatrucia krwi, jakie tenże lekarz stwierdził dnia poprzedniego na zwłokach Verota. Następnie agenci przenieśli zwłoki do dwóch przylegających do siebie pokoi, zajmowanych uprzednio na drugiem piętrze przez ojca i syna.
W tej właśnie chwili prefekt policyi zszedł na dół i don Luis usłyszał jego słowa, zwrócone do prowadzących śledztwo urzędników:
— Biedna kobieta! Nie mogła zrozumieć tego, co się stało. Gdy zrozumiała wreszcie, padła na posadzkę zemdlona. Pomyśleć tylko, że mąż i syn zeszli z tego świata w jednej chwili!... Nieszczęśliwa kobieta!
Od tej chwili don Luis nic już nie widział i nie słyszał. Drzwi zamknięto, ponadto zaś z polecenia prefekta obstawiono wszystkie wejścia, a nawet korytarz, w którym się znajdował Perenna.
Widząc więc, co się święci, pomyślał:
— Istotnie, akcye moje niezbyt wysoko stoją! Jakież wyrzuty czynić sobie musi Aleksander!
Około południa Sylwester przyniósł Perenie posiłek na talerzu i znów rozpoczęło się długie, meczące oczekiwanie.
W biurze i całym domu, po chwilowej przerwie, spowodowanej przyjęciem posiłku, znów przystąpiono do śledztwa. Ze wszystkich stron jacyś ludzie wchodzili wciąż i wychodzili, wszędzie rozlegały się jakieś głosy. Perenna zmęczony wkońcu i znużony rozparł się wygodnie w fotelu i zasnął.
Była godzina czwarta, gdy Mazeroux go zbudził, a prowadząc następnie przed władze śledcze, pytał półgłosem:
— No i cóż? Wykryłeś go?
— Kogo?
— Winnego zbrodni!
— Do stu piorunów! — zaklął Perenna. — To wszak jest takie proste, jak powiedzieć: dzień dobry?...
— Ach, to dobrze! — rzekł, zacierając ręce Mazeroux, który nie dostrzegł wcale ironii w słowach Perenny. — W przeciwnym razie wpadłbyś pan w ręce sprawiedliwości.
Don Luis wszedł do pokoju, w którym znajdowali się: prokurator, sędzia śledczy, szef służby bezpieczeństwa, komisarz dzielnicowy, dwóch inspektorów i trzech agentów w mundurach.
Zewnątrz na bulwarze Suchet, rozlegał się gwar zgromadzonego tłumu i gdy komisarz wraz z trzema agentami udali się tam z rozkazu prefekta, aby odsunąć ciżbę, z tłumu doszedł uszu obecnych chrapliwy głos jednego z uliczników, który wołał:
„Podwójny mord na bulwarze Suchet... Sensacyjne szczegóły śmierci inspektora Verota... Bezhołowie w policyi...“
Dopiero gdy zamknięto drzwi, nastała cisza.
— Mazeroux nie mylił się — myślał don Luis. — Ja czy kto inny, to im wszystko jedno! Jeżeli mi się nie uda ze słów, które tu będą wypowiedziane i z faktów, jakie nastąpią w ciągu badania, wydobyć szczypty światła, pozwalającego wskazać im owo tajemnicze X, to w takim razie wydadzą mnie jeszcze dziś wieczór na pastwę publiczności. A więc uwaga, kochany Lupinie!
Ciało jego przebiegł dreszcz radości, jak to się zwykle działo, gdy przystępował do wielkiej, decydującej walki. Ta walka należała zaiste do najstraszliwszych, jakie kiedykolwiek w swem życiu stoczył. Znał on reputacyę prefekta, jego doświadczenie i uporczywość, wiedział, jaką przyjemność odczuwał prefekt, gdy przychodziło mu prowadzić śledztwo w sprawach większej wagi, które zwykł był wyczerpywać do dna samego, zanim zdecydował się oddać je do rąk sądu. Nie obce też były Perennie wszystkie kwalifikacye zawodowe szefa służby bezpieczeństwa, oraz cała finezya i przenikliwa logika sędziego śledczego.
Prefekt policyi sam pokierował atakiem. Uczynił to dokładnie, bez zwrotów i odwrotów, głosem suchym, w którym nie było już śladu niedawnej w stosunku do Perenny sympatyi.
— Panie! — rzekł. — Okoliczności chciały, iż pan, jako spadkobierca uniwersalny i jako przedstawiciel Morningtona, spędził noc w tym lokalu, w którym rozegrały się dwie zbrodnie. Wobec tego pragnęlibyśmy z pańskich ust usłyszeć szczegółową relacyę o faktach, zaszłych tu dzisiejszej nocy.
— Innemi słowy, panie prefekcie — począł Perenna bezpośrednio odpierać atak — innemi słowy, okoliczności chciały, iż pan pozwolił mi spędzić tu noc, a zatem pragnie pan wiedzieć, czy moje zeznania są zgodne z zeznaniami brygadyera Mazeroux?
— Tak jest — oświadczył sucho prefekt.
— To znaczy, że rola moja w tej sprawie wydaje się panu podejrzaną?
Pan Desmalions zawahał się przez chwilę. Spojrzenie jego skrzyżowało się ze spojrzeniem don Luisa. Widocznem było, iż to swobodne spojrzenie wywiera na niego wrażenie. Mimo to dał na to pytanie odpowiedź, a ta odpowiedź była jasna, a akcent jej urzędowy, twardy:
— Nie do pana należy stawianie mi pytań!
— Jestem do pańskich rozkazów — rzekł, składając ukłon, Perenna.
— Proszę zatem powiedzieć, co pan wiesz o zaszłych wydarzeniach?
Don Luis złożył więc szczegółową relacyę z wydarzeń ostatniej nocy, na skutek której pan Desmalions zastanowił się przez chwilę, poczem rzekł:
— Jest tu punkt jeden, w kwestyi którego potrzebujemy pewnych wyjaśnień. Gdy pan mianowicie wszedł dzisiaj o w pół do trzeciej rano do tego pokoju i zajął miejsce obok pana Fauville’e, czy nic nie wskazywało panu wtedy na to, iż on już nie żyje?
— Nie, panie prefekcie. W przeciwnym razie brygadyer Mazeroux i ja podnieślibyśmy alarm.
— Czy brama w ogrodzie była zamknięta?
— Była zamknięta, albowiem o godzinie siódmej rano musieliśmy ją otwierać.
— Czem?
— Kluczem, który się tu znajdował.
— A w jaki sposób zbrodniarze, którzy wtargnęli tu z zewnątrz, byli w stanie ją otworzyć?
— Przy pomocy podrobionego klucza.
— Czy posiada pan jaki dowód, który pozwalałby panu wnosić, że brama była otwarta kluczem podrobionym?
— Nie, panie prefekcie.
— A zatem aż do wynalezienia na to dowodu musimy przypuszczać, że brama ogrodu nie mogła być otwarta zzewnątrz i że złoczyńca znajdował się wewnątrz.
— Ależ wewnątrz, panie prefekcie, znajdował się tylko brygadyer Mazeroux i ja.
Po tej odpowiedzi nastąpiło wymowne milczenie, któremu właściwy charakter nadały następujące słowa prefekta:
— Czy pan nie zmrużył oczu tej nocy?
— Owszem, zasnąłem nad ranem.
— Przedtem nie spał pan, kiedyś się pan znajdował w korytarzu?
— Nie.
— A brygadyer Mazeroux?
Don Luis zawahał się chwilę, ale czyż mógł przypuszczać, że uczciwy i skrupulatny Mazeroux postąpiłby niezgodnie ze swojem sumieniem?
Odpowiedź zatem Perenny brzmiała:
— Brygadyer Mazeroux zasnął w fortelu i zbudził się dopiero w dwie godziny później, w chwili powrotu pani Fauville.
I znów zapanowało milczenie, oznaczające mniej więcej co następuje: „Więc przez okres dwóch godzin, kiedy Mazeroux spał, materyalnie było możliwe, iż ty otworzyłeś drzwi i zamordowałeś obu Fauville’ów“...
Indagacya poszła torem przewidzianym przez Perennę, zaciskając dokoła jego osoby krąg coraz ciaśniejszy. Prefekt prowadził atak z logiką i energią, którą bez zastrzeżeń admirował.
— Do licha! — pomyślał — jak to trudno jest bronić się wtedy, jeśli jest się niewinnym. Oto prawe i lewe moje skrzydło jest zgniecione, czy centrum będzie w stanie wytrzymać atak? Prefekt, porozumiawszy się z sędzią śledczym, zabrał ponownie głos, mówiąc:
— Co znajdowało się w kufrze wczoraj wieczór, gdy pan Fauville otworzył go w obecności pana i brygadyera?
— Stosy papierów, a wśród nich szary kajet, który następnie zniknął.
— Czy pan nie tknął wcale tych papierów?
— Ani papierów, ani kufra. Brygadyer musiał już panom powiedzieć, że dzisiejszego rana, dla prawidłowości śledztwa, trzymał mnie na uboczu?
— A więc nie miał pan żadnego kontaktu z tym kufrem?
— Najmniejszego.
Pan Desmalions spojrzał na sędziego śledczego i kiwnął znacząco głową. Gdyby Perenna miał choćby chwilę wątpliwości, czy zastawiono na niego jakąś pułapkę, to jedno spojrzenie na zsiniałą twarz brygadyera rozwiałoby wszelkie wątpliwości.
Prefekt kontynuował dalej:
— Pan zajmował się dochodzeniem, dochodzeniem policyjnem, a zatem pozwoli pan, że teraz panu, jako detektywowi, zadam jedno pytanie.
— Odpowiem na nie, jak będę umiał najlepiej, panie prefekcie.
— A więc, gdyby znajdował się w kufrze jakiś przedmiot, przypuśćmy, że brylant, pochodzący ze szpilki od krawata i gdyby ta szpilka była, bez żadnej wątpliwości, własnością osoby nam wszystkim znanej i gdyby nikt inny nocy krytycznej w tym domu nie spędził, to co pomyślałby pan o takim zbiegu okoliczności?
— Oto właśnie pułapka — pomyślał Perenna. — Jest rzeczą jasną, że znaleźli oni coś w kufrze i że wyobrażają sobie, iż ten znaleziony przedmiot należy do mnie. Dobrze! Ale w takim razie, ponieważ nie dotykałem się wcale kufra, należałoby przypuścić, że przedmiot ten został mnie skradziony i dla skompromitowenia mej osoby włożony następnie do kufra. Jest to niemożliwe, albowiem dopiero od wczorajszego wieczora jestem wmieszany do tej sprawy i ponieważ nie miano na to czasu, aby w ciągu tej nocy, w czasie której nie widziałem nikogo, uknuć przeciwko mnie podobnie zawikłaną intrygę. A więc...
Prefekt policyi, przerywając te rozmyślania, powtórzył:
— Coby pan w takim razie o tem sądził?
— W takim razie, panie prefekcie, zachodziłby niezaprzeczony związek pomiędzy osobą, znajdującą się w tym domu, a popełnioną tutaj zbrodnią.
— W konsekwencyi zatem tego, co pan powiedział, mamy prawo conajmniej podejrzewać tę osobę?
— Oczywiście!
— Jest to pańskie zdanie?
— Bardzo dokładne!
Pan Desmalions wyjął z kieszeni papier, rozwinął go i wziąwszy zeń w dwa palce mały turkus, pokazał go obecnym:
— Oto jest turkus, który znaleźliśmy w kufrze. Turkus ten, bez żadnej wątpliwości, należy do pierścionka, który pan nosi na palcu.
Don Luis zawrzał wściekłym gniewem.
— Ach, szubrawcy! — wykrzyknął. Sprytni są, mimo wszystko! Ale nie, nie mogę uwierzyć...
Przyjrzał się swemu pierścionkowi. Istotnie w pierścionku brak było wielkiego martwego turkusa, otoczonego drobniejszymi turkusami dookoła. Kamień, który trzymał w swych palcach pan Desmalions, pasował doskonale do pierścionka Perenny.
— I cóż pan wobec tego? — zapytał prefekt.
— Oświadczam, że ten turkus pochodzi z mego pierścionka, ofiarowanego mi przez Morningtona na pamiątkę uratowania mu życia.
— A zatem jesteśmy w zgodzie?
— Tak, panie prefekcie, jesteśmy w zgodzie.
Don Luis Perenna, zagłębiony w rozmyślaniach, począł spacerować po pokoju. Z zachowania się agentów bezpieczeństwa domyślał się, że aresztowanie jego było postanowione. Jedno słowo prefekta, a brygadyer Mazeroux będzie zmuszony położyć rękę na kołnierzu swego szefa...
I znów don Luis rzucił okiem na swego dawnego kompana. Mazeroux uczynił giest błagalny, jak gdyby prosił: „No i cóż, dlaczego zwlekasz z wykryciem winnego? Żwawo, jeszcze czas”...
Na twarzy Perenny zakwitnął uśmiech.
— Więc cóż? — zagadnął prefekt, tonem, w którym już nie było ani śladu tej mimowolnej grzeczności, jaką mimo wszystko objawiał wobec Perenny od chwili rozpoczęcia badania.
— Więc... więc...
Perenna ujął za poręcz krzesła, zakręcił niem jak frygą i siadając wreszcie, rzucił:
— Pomówmy!
Słowo to powiedziane było w taki sposób, ruch zaś był uczyniony z taką siłą decyzyi, że prefekt, jakgdyby zachwiany w swej pewności, mruknął:
— Właściwie nie rozumiem...
— Ale pan zrozumie, panie prefekcie.
I wolno, skandując każdą sylabę, Perenna mówił:
— Panie prefekcie, sytuacya jest poważna. Udzielił mi pan wczoraj wieczór upoważnienia, które bardzo angażuje pańską odpowiedzialność. Potrzeba panu zatem za wszelką cenę i to natychmiast winnego. Tym winnym mam być zatem ja! Jako dowód obciążający mnie, ma pan moją tutaj obecność, fakt, że drzwi wewnętrzne były zamknięte, że brygadyer Mazeroux spał w chwili spełnienia zbrodni, oraz fakt, że w owym kufrze znaleziono mój turkus. Są to okoliczności miażdżące... Przyznaję to. A do tego przyłącza się jeszcze to straszne przypuszczenie, że w moim interesie leżało zamordowanie Fauville’a i jego syna, albowiem, jeżeli nie będzie innych spadkobierców Morningtona, to ja zagarnę 200 milionów. Doskonale, nie pozostaje mi zatem nic innego, jak towarzyszyć panu do więzienia... albo...
— Albo?...
— Albo oddać w pańskie ręce winnego, prawdziwie winnego!
Prefekt policyi uśmiechnął się ironicznie i wyjął z kieszeni zegarek.
— Czekam! — oświadczył.
— Sprawa ta zabierze nam małą godzinę czasu, panie prefekcie — rzekł Perenna — nie więcej, jeżeli zostawi mi pan zupełną swobodę. A wykrycie prawdy, jak mi się zdaje, jest warte szczypty cierpliwości.
— Czekam! — powtórzył prefekt.
— Brygadyerze Mazeroux, bądź łaskaw powiedzieć służącemu Sylwestrowi, że pan prefekt pragnie go widzieć.
Na znak, dany przez prefekta, Mazeroux wyszedł, a tymczasem don Luis mówił:
— Panie prefekcie, jeżeli znalezienie turkusa stanowi w pańskich oczach dowód nadzwyczaj poważny, to dla mnie jest on rewelacyą najwyższej wagi. Oto dlaczego. Turkus ten musiał mi wypaść z pierścionka wczoraj wieczór i upaść na chodnik. Otóż cztery tylko osoby mogły zauważyć ten wypadek, podnieść turkus i w celu skompromitowania nowego nieprzyjaciela, którym ja byłem, wrzucić go do kufra. Pierwszą z tych osób jest pański agent, brygadyer Mazeroux... Nie mówmy o nim. Druga osoba już nie żyje. Jest nią Fauville. I o nim nie mówmy. Trzecia osoba, to Sylwester. Chciałbym mu zadać kilka pytań. To będzie trwało krótko.
Rozmowa ze Sylwestrem istotnie trwała krótko. Służący ten mógł udowodnić, że przed przybyciem pani Fauville, której musiał otworzyć bramę, nie opuszczał kuchni, gdzie grał w karty z pokojówką i z drugim służącym.
— Dobrze — rzekł Perenna, wysłuchawszy zeznań Sylwestra. — Jeszcze słówko! Czytaliście pewnie w dzisiejszych dziennikach porannych wiadomość o śmierci inspektora Verota i widzieliście jego podobiznę?
— Widziałem.
— Czy znacie inspektora Verota?
— Nie.
— A jednak jest prawdopodobne, że był on tu w ciągu dnia wczorajszego?
— Nie wiem nic o jego bytności — odparł służący. — Pan Fauville przyjmował wiele osób, wchodzących przez ogród i wpuszczał je osobiście.
— Czy nie macie nic więcej do zeznania?
— Nic.
— To bądźcie łaskawi zawiadomić panią Fauville, że pan prefekt czułby się bardzo szczęśliwym, gdyby mógł z nią chwilkę pomówić.
Gdy Sylwester wyszedł, sędzia śledczy i prokurator w najwyższem zdumieniu zbliżyli się do prefekta, który z gniewem wykrzyknął:
— Panie, cóż to znaczy?! Chyba nie zechcesz pan utrzymywać, że pani Fauville miała z tem coś wspólnego?...
— Panie prefekcie, pani Fauville jest czwartą z rzędu osobą, która mogła zauważyć leżący na chodniku turkus.
— Więc cóż? Czyż mamy prawo, bez istotnego dowodu, przypuszczać, że żona mogła zamordować swojego męża, że matka mogła pozbawić życia swego syna?
— Ja niczego nie przypuszczam, panie prefekcie.
— A więc?...
Don Luis nie dał żadnej odpowiedzi, pan Desmalions zaś, który nie ukrywał swego poirytowania, ozwał się jednak po chwili:
— Dobrze więc, niechaj tak będzie, jak pan sobie życzy, ale daję panu rozkaz, abyś zachował zupełne milczenie. Jakie pytania mam zadać pani Fauville?
— Jedno tylko, panie prefekcie: czy pani Fauville zna poza swym mężem jakiego spadkobiercę sióstr Roussel?
— Dlaczego mam o to zapytać?
— Dlatego, że jeżeli ów spadkobierca istnieje, to nie ja jestem spadkobiercą milionów, lecz on i on znów w takim razie, lecz nie ja, byłbym zainteresowany w zgładzeniu Fauville’a i jego syna.
— Oczywiście! Oczywiście! — mamrotał prefekt. — I trzebaż jeszcze tej nowej poszlaki!...
W tej właśnie chwili weszła pani Fauville z twarzą pełną wdzięku i czaru, mimo śladów płaczu, który zaczerwienił jej policzki i odebrał im ich zwykłą świeżość. W oczach jej jednak malowało się jeszcze obłąkanie i strach, świadomość zaś świeżo rozegranego strasznego dramatu, panująca wciąż nad jej mózgiem, przebijała się we wszystkich ruchach i giestach tej czarującej postaci.
— Raczy pani spocząć — zaczął z nadzwyczajną uprzejmością prefekt — i wybaczyć mi, że jeszcze ośmielam się ją trudzić, ale czas jest bardzo drogi i musimy wszystko uczynić, aby dwie opłakiwane przez panią ofiary były bezzwłocznie pomszczone.
Słowa te znów wycisnęły łzy z pięknych oczu pani Fauville, która łkając oświadczyła:
— Skoro sprawiedliwości potrzebna jest jeszcze moja osoba, panie prefekcie...
— Tak, idzie nam o zasiągnięcie pewnych wiadomości. Matka męża pani już nie żyje, nieprawdaż?
— Tak, panie prefekcie.
— Pochodziła ona z Saint-Etienne i z domu nazywała się Roussel.
— Tak jest.
— Czy maż pani posiadał brata lub siostrę?
— Nie.
— A zatem niema już żadnego potomka Elżbiety Roussel?
— Żadnego.
— Dobrze! Ale Elżbieta Roussel posiadała dwie siostry, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Hermelina Roussel, starsza siostra, wyemigrowała i nigdy już o niej nie słyszano. Druga z sióstr, młodsza...
— Druga nazywała się Armandą Roussel. Była to moja matka...
— Jakto?
— Powiadam, że panieńskie nazwisko mej matki brzmiało Armanda Roussel i że ja zaślubiłam swego kuzyna, który był synem Elżbiety Roussel.
Zeznanie to wywarło na obecnych wrażenie piorunujące.
A zatem skoro Hipolit Fauville i jego syn rozstali się z tym światem, jako bezpośredni potomkowie starszej siostry, to dziedzictwo, pozostawione przez Morningtona, przechodziło na drugą gałąź rodu, na Armandę Roussel, ta zaś druga, młodsza gałąź, była reprezentowana dotychczas przez panią Fauville.
Prefekt policyi i sędzia śledczy wymienili między sobą spojrzenia, poczem obydwaj zwrócili się instynktownie w stronę don Luisa Perenny.
Ten jednak stał niewzruszony.
Prefekt po chwili znów rzucił pytanie:
— Czy pani niema brata ani siostry?
— Nie, panie prefekcie, jestem jedynaczką.
Jedynaczką!... Znaczyło to zatem bez żadnej wątpliwości, że teraz, skoro mąż i syn nie żyją, miliony Morningtona przypadają jej tylko, jej samej...
Myśl straszna jak zmora zaciążyła nad przedstawicielami władz śledczych, tak, iż nie mogli się przed nią obronić. Wszak kobieta, którą mieli tu przed sobą, była matką Edmunda Fauville’a!
Pan Desmalions utkwił wzrok w twarzy Perenny. Ten, nakreśliwszy parę słów na bilecie, podał go prefektowi, który znów stopniowo okazywał się dla Perenny grzeczniejszym. Desmalions przeczytał bilet, zastanowił się chwilę, poczem znów zwrócił się do pani Fauville z zapytaniem:
— Ile lat liczył syn pani, Edmund?
— Szesnaście.
— Pani wydaje się tak młodą!
— Edmund nie jest moim synem, lecz pasierbem... Jest on synem pierwszej żony mego męża, która zmarła.
— Ach, więc Edmund Fauville... — wyrwało się z ust prefekta zdanie, którego nie skończył.
W ciągu dwóch minut cała sytuacya uległa gruntownej zmianie. W oczach władz śledczych pani Fauville nie była już wdową i matką, stojącą ponad wszelkiemi podejrzeniami. Stała się ona naraz kobietą, którą należało poddać badaniom. Mimo korzystnego usposobienia dla niej obecnych, mimo ujmującego czaru jej postaci, nie można było nie zadać sobie pytania, czy dla jakiegoś powodu, naprzykład dla wyłącznego korzystania z odziedziczonej fortuny, nie zrodził się w jej głowie szalony zamiar zamordowania męża i dziecka, będącego tylko synem jej męża? W każdym razie powstawała co do tego wątpliwość, którą należało rozwiązać.
— Czy zna pani ten turkus? — zaczął znów prefekt.
Pani Fauville wzięła podany jej kamień i poczęła go oglądać bez śladu zakłopotania.
— Nie — odrzekła. — Posiadam wprawdzie naszyjnik z turkusów, którego nigdy nie noszę, ale kamienie tamte są większe i żaden z nich niema tak nieregularnego kształtu.
— Znaleźliśmy go w kufrze, stanowiącym skrytkę pana Fauviile’a — objaśniał prefekt. — Stanowi on część pierścionka, należącego do znanej nam osoby.
— Tak? — oświadczyła pani Fauville z nagłem ożywieniem. — Trzeba więc tę osobę odnaleźć!
— Osoba ta znajduje się między nami — rzekł prefekt, wskazując na Perennę, który, trzymając się na uboczu, nie był zauważony przez panią Fauville.
Ujrzawszy go, pani Fauville zadrżała i wykrzyknęła żywo:
— Ależ ten pan był tu wczoraj wieczór, rozmawiał on z moim mężem!... Był nawet z tym panem — dodała, wskazując na Mazeroux. — Trzeba ich zbadać, zapytać się, w jakim celu tu byli? Panowie rozumiecie, że jeżeli turkus ten należy do jednego z nich, to...
Podejrzenie, rzucone przez panią Fauville, było jasne, ale jakże niezręczne i ileż wagi dodało ono argumentacyi Perenny:
„Ten turkus był podniesiony przez kogoś, kto mnie wczoraj tu widział i pragnie rzucić na mnie podejrzenia. Otóż poza panem Fauville’m i brygadyerem dwie tylko osoby mnie widziały: służący Sylwester i pani Fauville. Ponieważ Sylwester jest poza nawiasem, oskarżam panią Fauville, iż ona to wrzuciła mu turkus do kufra“...
— Czy zechce pani pokazać mi swój naszyjnik? — zapytał nagle prefekt.
— Owszem. Znajduje się on wraz z biżuteryą w mojej szafce szklanej. Zaraz go panom przyniosę.
— Proszę się samej nie fatygować. Czy pani pokojówka zna ten naszyjnik?
— Bardzo dobrze!
— W takim razie brygadyer Mazeroux pójdzie z nią razem.
Przez czas nieobecności brygadyera nie wymieniono ani jednego słowa. Pani Fauville zdawała się być zajęta tylko swojem cierpieniem.
Pan Desmalions nie spuszczał jej z oczu.
Gdy brygadyer wrócił z kasetką, prefekt wyjął z niej naszyjnik, przyjrzał się mu uważnie i skonstatował, że istotnie kamienie te różnią się od znalezionego turkusa i że żadnego z nich w naszyjniku nie brakowało. Grzebiąc jednak w dalszym ciągu wśród biżuteryi, wśród których znajdował się także dyadem z niebieskich kamieni, prefekt uczynił nagle giest, znamionujący zdziwienie.
— Co oznaczają znajdujące się tu klucze, całkiem podobne do tych, które służyły do otwierarania furtki w ogrodzie? — zapytał.
Pytanie to wcale nie zdetonowało pani Fauville. Ani jeden muskuł jej twarzy nie drgnął i nic wogóle nie świadczyło o tem, iż odkrycie, uczynione przez prefekta, może ją zaniepokoić.
— Nie wiem — odrzekła z zupełnym spokojem. — Znajdują się one tu już oddawna...
— Mazeroux, wypróbój te klucze! — rozkazał prefekt.
Mazeroux spełnił rozkaz. Klucze te istotnie służyły do otwierania furtki w ogrodzie...
— Rzeczywiście! — oświadczyła wtedy pani Fauville. — Mąż dał mi te klucze do przechowania.
Słowa te powiedziane były w sposób najnaturalniejszy w świecie, jakgdyby pani Fauville nie miała najsłabszego przebłysku tego strasznego zarzutu, jaki jej począł zagrażać.
Dla obecnych nic nie było bardziej dręczącem, jak właśnie ten jej zupełny spokój. Czy spokój ten był świadectwem jej istotnej niewinności, czy tylko szatańskim wybiegiem zbrodniarki, którą nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi? Czy była tylko nieświadomą heroiną rozgrywającego się dramatu? Czy nie zdawała sobie z niego wcale sprawy? Czy może przeczuwała straszne oskarżenie, okrążające ją ze wszystkich stron i grożące jej okropnem niebezpieczeństwem? Ale w takim razie jakże mogła popełnić tę niesłychaną nieostrożność i przechowywać u siebie te dwa klucze, niosące jej potępienie?...
Cały szereg wątpliwości powstawał w umysłach obecnych.
— W czasie popełnienia zbrodni nie była pani w domu obecną? — zagadnął ją po chwili prefekt.
Pani Fauville przytaknęła.
— Była pani wówczas na przedstawieniu operowem?
— Tak jest, a następnie na wieczorku u mojej przyjaciółki, pani Ersinger.
— Czy szofer towarzyszył pani w drodze do przyjaciółki?
— Szofer towarzyszył mi tylko w drodze do teatru, następnie zaś odesłałam go do garażu, później zaś przyjechał po mnie do pani Ersinger.
— W jaki jednak sposób dostała się pani z teatru do swej przyjaciółki? — badał dalej prefekt.
Po raz pierwszy dopiero pani Fauville spostrzegła, że jest przedmiotem śledztwa. W zachowaniu się jej, w spojrzeniach, znać było pewne zaniepokojenie.
— Udałam się do pani Ersinger wynajętym samochodem.
— Z jakiej ulicy wyruszyła pani w drogę?
— Z placu Opery.
— A zatem o północy?
— Nie, o godzinie w pół do 12. Wyszłam z teatru przed ukończeniem przedstawienia.
— Czy pani tak spieszno było do przyjaciółki?
— Tak... a raczej...
Naraz zawahała się. Twarzyczkę jej okrasił rumieniec. Drżącymi usty po chwili spytała:
— Ale po co te wszystkie pytania?
— Są one niezbędne, proszę pani. Mogą one rzucić światło na sprawę. Proszę zatem, aby pani zechciała na nie odpowiedzieć. O której godzinie zjawiła się pani u przyjaciółki?
— Nie wiem... Nie zwracałam na to uwagi...
— Czy udała się pani do niej bezpośrednio?
— Prawie bezpośrednio.
— Jakto prawie bezpośrednio?
— Tak jest. Bolała mnie nieco głowa, więc kazałam szoferowi jechać na Champs-Elisee... później ulicą du Bois... bardzo wolno... a następnie kazałam mu powrócić na Champs-Elisee...
Zakłopotanie pani Fauville było coraz większe. Głos jej stawał się niedosłyszalnym, a w końcu spuściła głowę i... umilkła.
Milczenie to nie było oczywiście przyznaniem się do winy i nic nie uprawniało do przypuszczeń, że było ono konsekwencyą czegoś innego, aniżeli przeżytego cierpienia, ale zdawała się jednak być tak zmęczoną, iż możnaby powiedzieć, że czując się już zgubioną, zrezygnowała z walki.
I odczuwano prawie litość nad tą kobietą, przeciw której zwracały się wszystkie okoliczności morderstwa, a broniącej się tak niezręcznie, że wahano się bardziej jeszcze na nią nalegać.
Pan Desmalions miał istotnie wygląd niezdecydowany, jakgdyby czuł, że zwycięstwo przyszło mu zbyt łatwo i jakgdyby pewne skrupuły wstrzymywały go od dalszego prowadzenia ataku.
Machinalnie rzucił okiem na Perennę, ten zaś podał mu znów skrawek papieru, mówiąc:
— Oto numer telefonu pani Ersinger.
— Tak... istotnie... można się dowiedzieć... — mruknął prefekt i biorąc słuchawkę telefonu, zawołał:
— Hallo... Louvr 25—04, jeśli łaska...
Otrzymawszy natychmiast połączenie, prefekt mówił dalej:
— Kto jest przy aparacie? Właściciel domu... Dobrze... Czy pani Ersinger jest u siebie? Nie... A pan?... Też nie... Przypuszczam jednak, że może mi pan odpowiedzieć na to pytanie... Jestem Desmalions, prefekt policyi... Będę potrzebował kilku wyjaśnień. O której godzinie pani Fauville przybyła do domu państwa wczorajszej nocy? Co pan mówi?... Jest pan tego pewny?... O drugiej godzinie rano?... Nie wcześniej?... I odjechała? — W dziesięć minut? Czy tak? Dobrze... A zatem co do godziny przybycia to pan się nie myli?... Co do tego żądam odpowiedzi jaknajściślejszej... A więc o godzinie drugiej rano? Druga godzina rano... Dobrze... Dziękuję...
Gdy pan Desmalions odwrócił się od telefonu, ujrzał przed sobą panią Fauville, patrzącą nań w śmiertelnej trwodze. I jedna myśl nagle poruszyła wszystkich obecnych: albo mieli oni do czynienia z kobietą zupełnie niewinną, albo z wyjątkową komedyantką, której twarz doskonale nadawała się do odgrywania roli najzupełniejszego niewiniątka...
— Do czego pan zmierza? — jęknęła. — Co to wszystko ma znaczyć? Wytłumacz się pan...
W odpowiedzi pan Desmalions rzucił następujące pytanie:
— Co pani robiła tej nocy od godziny wpół do dwunastej do drugiej rano?
Pytanie to było fatalne, rozstrzygające. Można je było zrozumieć w następujący sposób: „Jeżeli pani nie może złożyć dokładnej relacyi z użycia czasu w okresie dokonania zbrodni, to w takim razie mamy prawo wnosić, iż mord popełniony na twoim mężu i pasierbie, nie był dla ciebie tajemnicą”...
Zrozumiała to pani Fauville i chwiejąc się na nogach jęknęła:
— To straszne... straszne...
Prefekt powtórzył:
— Co pani robiła? Odpowiedź powinna być dla pani łatwa.
— Ach — odrzekła tym samym płaczliwym tonem — jak pan może przypuszczać?... Ach, nie... nie!... Czyż to możliwe?... Jak pan może przypuszczać?...
— Ja nic nie przypuszczam — odrzekł — ale jedno słowo pani może przyczynić się do wyjaśnienia prawdy.
Przypuszczano, że padnie pożądane słowo, albowiem pani Fauville zadrżały wargi i wstając uczyniła giest pełen zdecydowania, nagle jednak zdrętwiała, wyrzuciła kilka niezrozumiałych sylab i z konwulsyjnym płaczem, wydając rozpaczliwe okrzyki, padła na fotel.
Było to wyznanie. Było to przynajmniej przyznanie się do niemożności udzielenia wyjaśnień, które zamknęłyby sprawę.
Prefekt odsunął się od niej i porozumiewał się zcicha z sędzią śledczym i prokuratorem państwa. Na boku pozostali tylko Perenna i brygadyer.
Mazeroux mruknął półgłosem:
— A co? Czy nie mówiłem? Wiedziałem dobrze, że pan znajdziesz winnego... Ach, co z pana za człowiek! Jak pan to poprowadził!...
Brygadyer promieniał z radości, że byłemu szefowi jego nie grozi już niebezpieczeństwo.
— Przymkną ją, co? — pytał.
— Nie — odrzekł Perenna. — Niema dostatecznych danych, aby mogli ją zamknąć.
— Jakże to?... — odburknął zgniewany Mazeroux. — Czy mało jeszcze jest danych? W każdym razie przypuszczam, że nie popuścisz jej pan... Chyba, że chcesz, żeby miała wolną przeciw panu rękę... Nie, szefie! Skończ z nią! Podobna dyablica!...
Don Luis zamyślił się. Zastanawiał się nad niesłychanym zbiegiem okoliczności, nad całokształtem faktów, sprzymierzających się ze wszystkich stron przeciw pani Fauville. Dowodu decydującego, który mógłby połączyć w jedną całość te wszystkie fakta i dać oskarżeniu podstawę, której mu jeszcze brakowało, dowodu tego mógłby Perenna dostarczyć. Stanowiły go nacięcia zębów na jabłku, znajdującem się pod krzakiem w ogrodzie. Mogły one zastąpić sprawiedliwości odciski palców, a to tem więcej, że można było porównać je z nacięciami zębów, które pozostawiły swój ślad na tabliczce czekolady.
A jednak wahał się. Całą swą rozproszoną uwagę zwrócił z pomieszanem uczuciem litości i wstrętu na tę kobietę, która według wszelkiego prawdopodobieństwa była morderczynią męża i pasierba. Miał-że jej zadać cios ostateczny? Czy miał prawo odegrać wobec niej rolę sędziego? A jeżeli się mylił?...
Pan Desmalions zbliżył się jednak do niego, ale zwrócony do brygadyera, jakgdyby o jego opinię, nie zaś o zdanie Perenny mu chodziło, zapytał:
— I co pan o tem sądzisz?
Mazeroux pokrącił głową.
— Sądzę — odpowiedział zań don Luis — sądzę, panie prefekcie, że jeżeli ta kobieta jest winna, to jednak broni się z niewiarogodną niezręcznością.
— To znaczy?
— To znaczy, że była ona tylko instrumentem w rękach swojego wspólnika.
— Wspólnika?...
— Zechciej pan sobie przypomnieć, panie prefekcie, okrzyk, rzucony wczoraj przez jej męża, w prefekturze: „Ach, nędznicy!... nędznicy!...” Odgrywał tu więc rolę przynajmniej jeden wspólnik, którym jest być może ten człowiek, o którym musiał panu wspominać Mazeroux, a którego obecność w kawiarni na Pont-Neuf, w tym samym czasie, kiedy znajdował się tam inspektor Verot, stwierdziliśmy. Ma to być człowiek o ciemnym zaroście. Nosi on laskę hebanową o srebrnej rączce. Szczegóły te są tego rodzaju, że...
— Że — dokończył zań prefekt — aresztując dziś panią Fauville na podstawie tylko przypuszczeń, mamy szanse dosięgnąć i jej wspólnika?
Perenna nic nie odrzekł, prefekt zaś pogrążony w myślach, mówił:
— Aresztować... aresztować... Potrzebny jest do przedsięwzięcia takiego kroku jeszcze jakiś dowód... Czy pan nie wpadł na żaden ślad?
— Na żaden, panie prefekcie. Prawdą jest jednak, że badania moje były bardzo pobieżne.
— Ale nasze były zato drobiazgowe. Przeszukaliśmy ten pokój do głębi.
— A ogród, panie prefekcie?
— Także.
— Z takąż samą ścisłością?
— Może nie, ale zdaje mi się...
— A mnie się zdaje, przeciwnie, panie prefekcie, że mordercy przeprawiali się przez ogród tam i z powrotem, byłaby zatem szansa...
— Mazeroux! — rozkazał w odpowiedzi na tę uwagę prefekt. — Proszę iść szczegółowo przeszukać ogród.
Brygadyer wyszedł. Perenna, który znów trzymał się na uboczu, słyszał, jak prefekt mówił do sędziego śledczego:
— Ach, gdybyśmy posiadali chociażby jeden jedyny dowód! Jest widocznem, że ta kobieta jest winną. Zbyt wiele poszlak przemawia przeciw niej... A przytem miliony Morningtona... Ale z drugiej strony spojrzyjcie na nią!... Popatrzcie, ile uczciwości jest w tej pięknej twarzy, ile szczerości w jej cierpieniu!...
Pani Fauville płakała w dalszym ciągu. Niekiedy uczucie wewnętrznego buntu zaciskało jej pięści. W pewnej chwili podniosła swą mokrą od łez chusteczkę do ust, schwytała ją zębami i rozdarła. Perenna ujrzał wtedy jej piękne, białe zęby, nieco zbyt szerokie, wilgotne i jasne, wżerające się w cienki batyst i pomyślał wtedy o pozostawionym na jabłku odcisku zębów. Budziło się w nim wtedy żywe pragnienie sprawdzić, czy to ta sam a szczęka pozostawiła swój ślad na jabłku?
Mazeroux wrócił. Pan Desmalions podszedł do brygadyera, który pokazał mu znalezione pod krzakiem jabłko. Perenna mógł zaraz zdać sobie sprawę z wielkiej wagi, jaką prefekt przykładał do wyjaśnień brygadyera i jego nieoczekiwanego odkrycia.
Pomiędzy przedstawicielami władz odbyła się zaraz narada, której wynik był zgodny z przewidywaniam Perenny. Pan Desmalions zwrócił się znów do Pani Fauville.
Następowało rozwiązanie.
Prefekt namyślił się chwilę nad sposobem rozpoczęcia tej ostatniej batalii, poczem zagadnął:
— I wciąż nie może pani udzielić nam wyjaśnień w sprawie sposobu użycia przez panią w nocy wolnego czasu?
— Owszem, owszem!... — cedziła z pewnym wysiłkiem zagadnięta. — Jechałam samochodem... użyłam trochę przejażdżki... trochę także szłam pieszo...
— Są to rzeczy, które łatwo nam będzie sprawdzić po odszukaniu szofera, powożącego autem. Tymczasem nadarza się okazya do rozproszenia trochę... niekorzystnego wrażenia, które wywarło pani milczenie...
— Jestem gotowa!
— Otóż idzie o to, że osoba, lub jedna z osób, biorących udział w morderstwie, nadgryzła jabłko, porzucone następnie w ogrodzie, kióre właśnie znalazło się w naszych rękach. Ażeby przeciąć w sposób jaknajkrótszy wszelkie hypotezy, dotyczące pani osoby, prosimy bardzo, aby pani zechciała uczynić to samo...
— Ach, jaknajchętniej! — zawołała pani Fauville żywo. — Jeżeli to jedno wystarczy, ażeby panów przekonać!
To mówiąc, podniosła szybko do ust jedno z trzech jabłek, podanych jej przez prefekta.
Chwila była decydująca.
Jeżeli nacięcia zębów będą do siebie podobne, to zdobyty będzie w ten sposób dowód pewny, niezawodny...
Tuż przed spełnieniem życzenia prefekta, pani Fauville zawahała się nagle, jak gdyby ogarnięta obawą... Obawą — czego? Zasadzki? Czy może przypadku, mogącego ją zgubić? A może zawahała się przed dostarczeniem przeciw sobie strasznej broni? W każdym razie nic nie oskarżało ją bardziej, jak to właśnie wahanie, niepojęte, jeżeli była niewinna, ale jakże natomiast wymowne, jeśli była współwinną dokonanej zbrodni...
— Czego się pani obawia? — zapytał prefekt.
— Niczego... niczego... — odrzekła ze drżeniem. — Ja nie wiem... obawiam się wszystkiego... To wszystko jest tak straszne...
— A jednak zapewniam panią, że to, o co panią prosimy, niema żadnego znaczenia i może mieć dla pani, jestem o tem najmocniej przekonany, skutki najszczęśliwsze. A więc?...
Pani Fauville podnosiła zwolna rękę wyżej, coraz wyżej, w czem właśnie objawiał się jej niepokój. I istotnie, sposób, w jaki rozgrywały się wydarzenia, sprawił, że scena ta miała w sobie coś uroczystego i tragicznego zarazem, coś ściskającego serca.
— A jeżeli odmówię? — zapytała nagle.
— Przysługuje pani to prawo — odrzekł prefekt — ale czyż to jest tak wielka fatyga? Jestem pewien, że adwokat pierwszyby pani doradził uczynić to samo.
— Mój adwokat? — spytała, zrozumiawszy całe znaczenie tej uwagi.
I nagle, z szalonem wprost zdecydowaniem i z tym okrutnym wyrazem twarzy, jaki mają ludzie w chwilach wielkiego niebezpieczeństwa, uczyniła to, do czego ją zmuszano. Otworzyła usta... Błysnęły białe zęby i zagłębiły się w owocu.
— Stało się! — rzekła.
Prefekt wziął w ręce obydwa jabłka, aby je porównać. Obecni zgromadzili się przy nim i naraz wszystkie usta wydały identyczny okrzyk...
Obydwa nacięcia zębów nie różniły się niczem!...
Zapewne, że chcąc stwierdzić osiatecznie zupełne ich podobieństwo, absolutną analogię każdego zęba, trzeba było oczekiwać wyniku fachowej ekspertyzy. Była jednak rzecz jedna nie ulegająca wąpliwości, mianowicie zupełne podobieństwo podwójnej, w łuk wygiętej linii. Na obydwóch jabłkach łuk ten zaokrąglał się w jednakowy sposób.
Zapanowało zupełne milczenie. Pan Desmalions podniósł głowę. Fauville stała bez ruchu, sina, przeniknięta szalonym strachem. Niestety, wszystkie objawy strachu, zdumienia, oburzenia, które mogła symulować dzięki swemu nadzwyczajnemu talentowi aktorskiemu, nie były w stanie obalić tymczasowego dowodu, który zjawiał się przed jej oczami.
Obydwa nacięcia były identyczne, a zatem jedna i ta sama szczęka pozostawiła ślad swój w obydwóch jabłkach...
— Pani... — zaczął prefekt policyi.
— Nie!... nie!... — wrzasnęła w ataku prawdziwej furyi. — Nie... to nieprawda!... To tylko sen straszliwy! Nie... Pan mnie nie każe uwięzić, nieprawdaż? Ja, w więzieniu?! Ależ to straszne! Cóżem ja takiego uczyniła? przysięgam panom, że się mylicie...
— Ach, głowa mi pęka! — wołała dalej, chwytając się oburącz za głowę. — Co to ma wszystko znaczyć? A przecież nie jestem zbrodniarką!... Wszak nic o niczem nie wiem... O wszystkiem dowiedziałam się dopiero od was dziś rano... Czyż mogłam przypuszczać coś podobnego! Mój biedny mąż... i Edmund, który mnie tak kochał... I którego ja kochałam!... Ale dlaczegóżbym miała ich pozbawiać życia? Powiedzcie... Ależ powiedzcie!... Nie odbiera się wszak ludziom życia bez żadnej racyi... Więc... Ależ powiedzcie!...
I ogarnięta nową falą oburzenia i gniewu rzuciła się z zaciśniętemi rękoma ku urzędnikom, wołając:
— Ależ jesteście tylko katami!... Nie macie prawa torturować tak nieszczęśliwej, jak ja, kobiety! Ach, coż to za okropność!... Oskarżać... aresztować mnie... za nic!... To ohydne!... Jakimiż katami jesteście! A pan przedewszystkiem! — syknęła, wskazując palcem Perennę. — Tak... pan... wiem... pan jest moim wrogiem... Ach, rozumiem... masz pan racyę... Pan tu byłeś tej nocy, pan!... Ale dlaczego w takim razie pana nie zaaresztują? Dlaczego nie pana, który tu byłeś, lecz mnie, której tu wcale nie było, która nic nie wiem, absolutnie nic nie wiem o tem, co tu się działo?! Dlaczegóż nie pana, lecz mnie to spotyka? Dlaczego?!
Ostatnie słowa były wypowiedziane głosem prawie niedosłyszalnym. Opuściły ją siły. Padła na fotel. Głowa jej pochyliła się prawie do kolan. Potok łez trysnął jej z oczu.
Perenna zbliżył się do niej i podnosząc jej głowę zalaną łzami, powiedział:
— Nacięcia zębów, które zarysowały się na obydwóch jabłkach, są zupełnie do siebie podobne. Niema zatem żadnej wątpliwości, że nacięcia te pochodzą od pani zębów.
— Nie! — odparła.
— Ależ tak! — potwierdził Perenna. — Jest to fakt, któremu materyalnie niemożliwą rzeczą jest przeczyć. Ale pierwszy ślad zębów mógł być przez panią pozostawiony jeszcze w ciągu dnia wczorajszego...
— Tak pan przypuszcza? — rzekła. — Kto wie? Być może... Zdaje mi się, że sobie przypominam... Tak... wczoraj rano...
Prefekt policyi przerwał jednak tę rozmowę:
— Zbyteczne, proszę pani, zaprzeczenie. Badałem już w tej sprawie służącego Sylwestra... On właśnie wczoraj, o godzinie 8-mej wieczór, kupił te owoce. Gdy pan Fauville udawał się na spoczynek, cztery jabłka znajdowały się w kompotierce, dziś zaś rano, o godzinie ósmej, jednego z nich już brakowało. Znaczy to, że jabłko znalezione w ogrodzie jest niezaprzeczenie tem czwartem jabłkiem, które zostało „naznaczone“ zębami tej nocy. Otóż znak ten uczyniony jest pani zębami.
— To nie ja... To nie ja!... To nie jest ślad moich zębów!... — bełkotała pani Fauville.
— A jednak...
— Przysięgam to na zbawienie wieczne... na śmierć moją! Tak... umrzeć... Raczej śmierć, niż więzienie!... Odbiorę sobie życie... popełnię samobójstwo!...
Oczy stanęły jej kołem. Wyprostowała się, czyniąc gwałtowny wysiłek, ażeby powstać. Siły jednak odmówiły jej posłuszeństwa i zachwiawszy się na nogach, padła zemdlona.
Gdy rzucono się do niej, aby ją cucić, brygadyer Mazeroux dał znak Perennie i rzekł doń zcicha:
— Niechaj szef zmyka!
— Ach, więc rozkaz zatrzymania mnie został cofnięty? Jestem wolny?
— Szefie, proszę spojrzeć na to indywiduum, które weszło tu przed dziesięcioma minutami i rozmawia z prefektem. Czy zna szef tego człowieka?
— Do stu piorunów! — mruknął Perenna, przyjrzawszy się tęgiemu mężczyźnie o czerwonem obliczu, który nie spuszczał go z oka... — Do stu piorunów! Wszak to jest agent Weber...
— I poznał szefa! Od pierwszego spojrzenia rozpoznał w panu Lupina! Z nim niema żartów! To szczwany lis! Niechaj sobie szef przypomni te wszystkie figle, jakie mu w swoim czasie wypłatał. Czy nie jest rzeczą możliwą, że pomyśli on teraz o rewanżu?
— Czy ostrzegł prefekta?
— Tak, do dyabła i prefekt nawet dał rozkaz agentom, ażeby dali na pana baczenie. Jeżeli pan nie zechce dotrzymać im kompanii, to pana przytrzymają.
— W takim razie niema na to rady.
— Jak to, niema rady? Trzeba wyprowadzić ich w pole i to jaknajzręczniej.
— Na co mi się to przyda, skoro powrócę do siebie, a adres mój jest im znany?
— Co? Po tem, co zaszło, ma pan jeszcze odwagę wrócić do siebie?
— A gdzież chcesz, żebym spał? Pod mostkiem?
— Ależ do stu tysięcy dyabłów, czy nie rozumiesz pan, że na skutek całej tej historyi podniesie się piekielny hałas, że jesteś pan skompromitowany aż do czubka głowy i że wszyscy zwrócą się przeciw panu?
— Więc cóż robić?
— Co? Zmykać!
— A zabójcy Morningtona i Fauville’a?
— Policya się nimi zajmie.
— Głupi jesteś, Aleksandrze.
— W takim razie znów się przyoblecz w skórę Lupina, w niewidzialnego i nieuchwytnego Lupina i walcz z nimi sam, tak jak ongi, ale, na Boga! nie bądź już Perenną, bo to zbyt niebezpieczne i nie zajmuj się więcej oficyalnie sprawą, w której nie jesteś zainteresowany.
— Dobrze ci mówić, Aleksandrze! Jestem w niej zainteresowany na 200 milionów. Jeżeli Perenna nie wytrwa uczciwie na swym posterunku, to dwieście milionów mignie mu koło nosa! Po raz pierwszy, gdy chcę zarobić uczciwie kilka centimów, zawiedzie mnie okazya! To byłoby zbyt przykre...
— A jeżeli pana zaaresztują?...
— Głupstwa pleciesz! Już nie żyję...
— Lupin nie żyje, ale Perenna żyje.
— Skoro nie zaaresztowano mnie dzisiaj, to jestem spokojny.
— Aresztowanie jest tylko odroczone. Wydano formalne rozkazy. Mają otoczyć dom pański i strzedz go dniem i nocą.
— Tem lepiej, bo w nocy czasem się boję.
— Ależ, na Boga, na co pan liczy?
— Na nic, Aleksandrze. Jestem pewny siebie. Jestem pewien, że teraz nie ośmielą się mnie zaaresztować.
— Weber będzie się bawił w ceregiele?
— Drwię sobie z Webera! Bez rozkazów Weber nic mi uczynić nie może.
— Więc dadzą mu rozkaz.
— Dostanie rozkaz szpiegowania mnie... tak... ale nie dostanie rozkazu, aby mnie aresztował. Prefekt policyi tak dalece się co do mnie zaangażował, że będzie musiał mnie podtrzymywać. A ponadto jest jeszcze co innego, jest jeszcze sprawa, tak dalece dziwna, tak skomplikowana, że wy nie będziecie w stanie z niej wybrnąć. Dzisiaj lub jutro zaprosicie mnie do pomocy, bo nikt oprócz mnie nie dorósł do zwalczania podobnych przeciwników, ani ty, ani Weber, ani cała wasza kompania z urzędu bezpieczeństwa. Spodziewam się twojej wizyty, Aleksandrze!
Dnia następnego ekspertyza stwierdziła ścisłe podobieństwo śladów, uczynionych zębami na obu jabłkach i na dostarczonej przez inspektora Verota tabliczce czekolady.
Ponadto zgłosił się do prefektury szofer, oświadczając, że dnia poprzedniego korzystała z jego usług przy wyjściu z teatru jakaś dama, która kazała się wieźć bezpośrednio na koniec ulicy Henri-Martin i że tam z samochodu wysiadła.
Otóż z ulicy Henri-Martin było tylko pięć minut drogi do domu Fauviile’a. Szofer, skonfrontowany z panią Fauville, stwierdził bez żadnych wahań, że była to właśnie ta osoba, którą wiózł wczoraj.
Co pani Fauville robiła w tej dzielnicy przez godzinny okres czasu?
Tegoż jeszcze wieczoru wyznaczono jej na nocny spoczynek gmach więzienia kobiecego Saint-Lazare.
W ciągu dnia reporterzy dzienników zaczęli już wymieniać pewne szczegóły śledztwa, dwa zaś wielkie dzienniki zatytułowały swoje artykuły słowami, ktoremi Perenna określił znalezione odciski zębów, słowami, charakteryzującemi dziki, okrutny, bestyalski rodzaj zbrodni: „Zęby tygrysa”.


——o——




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.