Wyspa pływająca/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor M. Mimar
Tytuł Wyspa pływająca
Podtytuł Napad „Sępiego Pazura“
Pochodzenie Złote książeczki nr 18
Wydawca „Nowe Wydawnictwo“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne Józef Popiel i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
Rozpaczliwe położenie. Domysł Johna Persi. Wysiłek Szkota. Pływająca wyspa.

Z chwilą kiedy oba brzegi rzeki zaroiły się od wojowników „Sępiego Pazura“ czterej myśliwi zrozumieli, że męstwo ich na nic się nie przyda.
— Jakżeż można liczyć na powodzenie kiedy napada stu na jednego? pytał się Szwalbele jakby samego siebie, gdyż żaden z towarzyszy nie miał ochoty zastanawiać się nad podobną niemożliwością.
Ilu znajdowało się Mohikanów tam po jednej i po drugiej stronie wyspy doliczyć się było trudno. Holender wdrapywał się na drzewa o ile mu gąszcz liści na to pozwolił, przyglądał się wrogom długo, ale nie kusił się nawet porachować ich wszystkich. Wyniósł tylko wrażenie, iż przedstawiali kupy wielkie, może po dwieście, może i po trzystu ludzi.
— Powinno być ich więc pięciuset a może i więcej wszystkiego — zakonkludował Persi i rozciągnął się na ziemi.
Demps Ruy machnął potężną ręką.
— Ha no! Długo trzeba będzie młócić tę słomę aby z niej wymłócić ziarno. Tymczasem zjadłbym co, gdyż nudzi się człowiekowi wyczekiwać śmierci na czczo.
Podniósł się i nie zważając, iż głowa jego wystaje ponad barykadę, stanowiąc cel dla zatrutej strzały jakiego Indjanina, jął krzątać się koło rozniecenia ogniska.
— Nie darowałbym sobie, gdyby te małpy wraz z moim skalpem zdobyły jeszcze tak mozolnie upolowanego jelenia. Nikt nie przeszkadzał mu w tem zajęciu. Dla wzniecenia ognia nie było żadnej przeszkody. Zresztą tak Anglik jak i Holender i Szwajcar z przyjemnością skosztowaliby soczystej pieczeni.
— Nieobecność dymu i ognia nie przekona przecież dzikich, że nas tutaj na wyspie niema. Natłukliśmy ich już dosyć, aby nas za duchów nie brali — mruknął John i, nie zmieniając miejsca, pogrążył się w zadumę głęboką.
— Robi pewno rachunek sumienia — mamrotał Szkot, łamiąc gałęzie i dorzucając je do ognia, który wkrótce rumienił apetycznie potężny comber obracany na tyce przez Van Doyego.
— To prawda, że zawsze przyjemniej umierać po obiedzie — potwierdził Holender, kiedy jedynie Szwajcar bacznie przyglądał się ruchom nieprzyjaciela, który przecież teraz ze wzmożoną siłą powinien był ponowić akcję zaczepną.
— Tem niemniej spokój i cisza, pogwałcone powitalnemi okrzykami powracały niepodzielnie dookoła i nawet wielki początkowo ruch ustawał powoli; snujący się tu i owdzie konni i piesi kryli się za krzewy i w zarośla, aż wreszcie obydwa brzegi rzeki zaległa całkowita martwota.
— Szykują się, szykują bestyjki — zapewniał Szwalbele ze swego punktu obserwacyjnego. Wyskoczą lada chwila, już ich prawie widzę.
Ale słońce pochyliło się znacznie ku zachodowi, comber jeleni upiekł się znakomicie i pachniał, łaskocąc podniebienia, a ani jeden Mohikanin nie zdradził ochoty do atakowania białych braci.
Takie położenie rzeczy zaciekawiało już niezwykle.
Pokrzepiwszy się, Persi, postanowił osobiście zbadać zagadkę. Suchy, żylasty, lekki i zwinny dostał się na sam czubek najwyższego na wysepce drzewa i zsunął się wkrótce zadowolony z poczynionych spostrzeżeń.
— Wiem już. Zbóje wrócili naprawdę z polowania na bizonów. Cały ten czas byli zajęci ćwiartowaniem upolowanych sztuk. Teraz rozkładają ognie, bada piec, będą się raczyć wzajemnie i dopiero jak skończą biesiadę zabiorą się do nas na deser. Szykujmy strzelby i karabiny.
Ale i te przypuszczenia rozwiała rzeczywistość wkrótce.
Zaszło słońce, gęstniał mrok a po obu brzegach zalegała cisza, niezamącona ani jeden głos nie zdradzał żadnych przygotowań wojennych.
— Nażarły się juchy i pospały jak węże boa po połknięciu baranów — zapewniał Demps.
— Albo sprzykrzyła im się ta zabawka — dorzucił Van Doye.
Lecz i te domysły okazały się złudne.
Ledwo zapadła noc czarna wzdłuż obu brzegów po jednej i po drugiej stronie wyspy zapłonęły liczne i daleko ciągnące się ognie, na tle których zarysowały się ciemne figury czerwonoskórych.
„Sępi Pazur“ nie myślał porzucić swoich białych braci i w dół i w górę rzeki rozstawiał gęste czaty.
— Piszmy testamenty — odezwał się Van Doye, nadrabiając miną. — Moja dwururkę przeznaczam temu, kto ją odbije z rąk „Sępiego Pazura“. Mam przeczucie, że dostanie się ona do jego łap nieprawnie.
— Przestań kpić — skarcił go Szwalbele. — Jak tylko słońce wzejdzie ta banda czerwonych małp opadnie wyspę ze wszystkich stron i już nas żaden święty od śmierci nie uratuje. Poleć raczej swą duszę Bogu.
— Bóg jest wielki — mruknął Demps, mimo wszystko spoglądający chmurnie. — Niech się dzieje wola Jego święta.
W cieniu, w którym leżał widać było błyski dogasającego ogniska, przeglądające się w jego źrenicach. Ten olbrzymi człowiek, obdarzony niezwykłą siłą nie chciał umierać w kwiecie wieku. Łudził się może, iż w jego tęgich garściach zginie niejeden zaciekły napastnik, powoli jednak i do jego duszy wciskała się rezygnacja przed wyrokami, których nie zdołał ujść żaden człowiek.
Czas dłuższy na wyspie panowało milczenie ponure.
Nagle Persi, leżący do tej pory bez ruchu zerwał się na równe nogi. Na twarzy jego widać było jakieś dziwne ożywienie.
— Słuchajcie — zagadał spiesznie do towarzyszy. — Zdaje mi się, że znalazłem dla nas wyjście.
Demps, Szwalbele i Ruy usiedli na ziemi.
— Gadaj a żywo! — zaciekawił się Szkot, nie ukrywając wzruszenia.
— Zdaje mi się, zdaje mi się... — ciągnął Anglik — że...
I nie kończąc, począł zrzucać z siebie ubranie.
— Stracił zmysły szepnął Holender do Szwajcara zdumiony, John jednak nie słyszał nic i nie myślał słuchać nikogo.
Momentalnie zbył się swej kurtki, obuwia i mokasinów i cichutko pełzł na brzeg, z którego bez szelestu zanurzył się w wodzie.
Głębia była tu odrazu znaczna. Długi Persi zniknął pod woda bez śladu, a trzej pozostali myśliwi czekali na jego powrót długa przydługą nawet minutę.
Przez minutę tę przeszły, im przez głowy różne myśli i dopiero pojawienie się Anglika znowuż przyniosło im rozwiązanie.
Persi, który pływał jak ryba, w wodzie, po dnie rzek głębokich chodził jak po ziemi, wynurzył się i teraz w tem samem miejscu, a choć łapał powietrze łapczywie, wyglądał tak jak powinien był wyglądaċ Kolumb, kiedy nareszcie odkrył Amerykę.
— Znalazłem... znalazłem... — powtarzał. — Domysł mój sprawdził się zupełnie... Jesteśmy wyratowani...
Trzeba było zaczekać dobrą chwilkę zanim uradowany Anglik mógł wyjaśnić swą tajemnicę.
— Ja zaraz to wiedziałem... Zaraz miałem choć niejasne przeczucie... Oto widzicie — ciągnął, dławiąc się wyrazami — wyspa ta, to... to wyspa pływająca... To taki kawał podmulonego brzegu rzeki, taki cypel z wywróconemi pniami drzew, który porwany przez prąd wody oderwał się i spłynął na środek koryta. Spłynął może z bardzo daleka i popłynąłby może jeszcze dalej, gdyby nie korzenie tych wywróconych drzew, z których jeden najtęższy zaczepił się tu o dno kamieniste. Namacałem go dokładnie tylko oderwać nie miałem siły... Jeżeli więc Demps, który uderzeniem pięści powala wołu...
Nie zdążył skończyć myśli, kiedy Demps już bez ubrania zsuwał się z brzegu. Nie pytał o szczegóły, wiedział sam co mu robić wypada i ledwo znikł w ciemnej głębi trzej pozostali poczuli wyraźnie jak ziemia im drży pod nogami.
Trzy wstrząsy potężne świadczyły, że olbrzym czyni nadludzkie wysiłki. Trzy wstrząsy jeden po drugim, jeden od drugiego silniejszy. Nareszcie pod wodą trzasło coś głucho, coś zabulgotało po rzece.
Wysepka jak puszczone w ruch koło zakręciła się zwolna i popłynęła z prądem w dół rzeki. Demps wynurzył się na samem jej końcu. Wgramolił się na pień drzewny z trudnością i otarł twarz dłonią. Z nosa szeroką strugą płynęła mu krew.
— To nic, to nic — mruczał. — To tylko tam na dnie zabrakło mi trochę świeżego powietrza.
A pływającą wyspę niósł prąd wartki, coraz szybciej, coraz dalej wzdłuż brzegów upstrzonych ogniami, przy których czuwały warty, wspartych na drzewcach włóczni czerwonoskórych.
Jeden z Indjan, gdy wyspa zbliżyła się nieco do brzegu jął wpatrywać się w ciemności, ale że ogień jego przygasał właśnie, nie zdołał nic dojrzeć w jego słabym blasku.
Wschód słońca zastał strzelców kanadyjskich już zbyt daleko od tego miejsca, gdzie spodziewał się ich dosięgnąć „Sępi Pazur“.

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Marczewski.