Strona:Michał Marczewski - Wyspa pływająca.pdf/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ledwo zapadła noc czarna wzdłuż obu brzegów po jednej i po drugiej stronie wyspy zapłonęły liczne i daleko ciągnące się ognie, na tle których zarysowały się ciemne figury czerwonoskórych.
„Sępi Pazur“ nie myślał porzucić swoich białych braci i w dół i w górę rzeki rozstawiał gęste czaty.
— Piszmy testamenty — odezwał się Van Doye, nadrabiając miną. — Moja dwururkę przeznaczam temu, kto ją odbije z rąk „Sępiego Pazura“. Mam przeczucie, że dostanie się ona do jego łap nieprawnie.
— Przestań kpić — skarcił go Szwalbele — Jak tylko słońce wzejdzie ta banda czerwonych małp opadnie wyspę ze wszystkich stron i już nas żaden święty od śmierci nie uratuje. Poleć raczej swą duszę Bogu.
— Bóg jest wielki — mruknął Demps, mimo wszystko spoglądający chmurnie. — Niech się dzieje wola Jego święta.
W cieniu, w którym leżał widać było błyski dogasającego ogniska, przeglądające się w jego źrenicach. Ten olbrzymi człowiek, obdarzony niezwykłą siłą nie chciał umierać w kwiecie wieku. Łudził się może, iż w jego tęgich garściach zginie niejeden zaciekły napastnik, powoli jednak i do jego duszy wciskała się rezygnacja przed wyrokami, których nie zdołał ujść żaden człowiek.
Czas dłuższy na wyspie panowało milczenie ponure.