Strona:Michał Marczewski - Wyspa pływająca.pdf/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strzały jakiego Indjanina, jął krzątać się koło rozniecenia ogniska.
— Nie darowałbym sobie, gdyby te małpy wraz z moim skalpem zdobyły jeszcze tak mozolnie upolowanego jelenia. Nikt nie przeszkadzał mu w tem zajęciu. Dla wzniecenia ognia nie było żadnej przeszkody. Zresztą tak Anglik jak i Holender i Szwajcar z przyjemnością skosztowaliby soczystej pieczeni.
— Nieobecność dymu i ognia nie przekona przecież dzikich, że nas tutaj na wyspie niema. Natłukliśmy ich już dosyć, aby nas za duchów nie brali — mruknął John i, nie zmieniając miejsca, pogrążył się w zadumę głęboką.
— Robi pewno rachunek sumienia — mamrotał Szkot, łamiąc gałęzie i dorzucając je do ognia, który wkrótce rumienił apetycznie potężny comber obracany na tyce przez Van Doyego.
— To prawda, że zawsze przyjemniej umierać po obiedzie — potwierdził Holender, kiedy jedynie Szwajcar bacznie przyglądał się ruchom nieprzyjaciela, który przecież teraz ze wzmożoną siłą powinien był ponowić akcję zaczepną.
— Tem niemniej spokój i cisza, pogwałcone powitalnemi okrzykami powracały niepodzielnie dookoła i nawet wielki początkowo ruch ustawał powoli; snujący się tu i owdzie konni i piesi kryli się za krzewy i w zarośla, aż wreszcie obydwa brzegi rzeki zaległa całkowita martwota.
— Szykują się, szykują bestyjki — zapewniał