Wyspa błądząca/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XII.

Piękna i sucha pogoda trwała jeszcze dni kilka.
Porucznik Hobson cieszył się, że tu właśnie port zbudowano, ogromna bowiem ilość zwierzyny pozwoliła w krótkim czasie zapełnić składy najpyszniejszemi futrami, a spiżarnie wyborowem mięsiwem.
Sidła zastawione złowiły dużą ilość białych zajęcy, wielu z wilków zastrzelono, broniąc się od napaści. Przychodziły one bandami pod dom, wyjąc przeraźliwie i wtedy wystrzeliwano je bez miłosierdzia.
Widziano również bardzo bliskie ślady niedźwiedzi i czatowano na nich bezustanku. 25-go grudnia znów musiano zaprzestać wszelkich wycieczek.
Wiatr zmienił kierunek, przeszedłszy na północ, a tymczasem mróz doszedł do najwyższego stopnia.
Niepodobna było przebywać na świeżem powietrzu bez obawy odmrożenia którego z członków.
Zanim zamknęli się w mieszkaniu, Hobson kazał zapełnić stajnię żywnością dla reniferów i psów pociągowych, bojąc się dla nich głodu przez kilka tygodni, które zapewne zmuszą mieszkańców fortu do siedzenia wciąż w domu. 25-go grudnia było święto Bożego Narodzenia, uroczyście obchodzone u Anglików.
Na stole wigilijnym znalazło się wszystko, co znajduje się i na stołach europejskich w ten dzień święty.
Był i olbrzymi pudding, dzieło pani Żolif i pończ dymiący na stole.
Zapalono wszystkie światła, a wtedy sala nabrała wyglądu fantastycznego.
Wtem silne światło wpadło do okien i czerwonym blaskiem napełniło salę.
Wszyscy wskoczyli na równe nogi, pytając siebie wzajemnie:
— Czyżby to pożar?
Ale ponieważ dom się nie palił, a innych zabudowań nie było wokoło, nie mógł być pożar, lecz jakieś nieoczekiwane zjawisko. Porucznik zbliżył się do okna i zrozumiał powód tego blasku.
To wybuchały zdala wulkany. Cały horyzont był w ogniu. Nie wylewała się lawa, lecz wulkany wyrzucały z wnętrza płomyki dla nikogo nie szkodliwe, oblewające ziemię całą i śniegi, różanym blaskiem.
— To piękniejsze od zorzy północnej! — zawołała zachwycona widokiem Paulina Barnett.
Jeden Tomasz Black zaprzeczył tym słowom. Dla niego to tylko było piękne, co było zjawiskiem niebieskiem, ziemskie, chociażby najcudniejsze, zwał pospolitemi.
Wszyscy podeszli do okna i dopiero straszliwy mróz zmusił zasiąść z powrotem do stołu. Nazajutrz i dni następnych mróz doszedł do kulminacyjnego punktu. Sądzono, że termometr nie będzie już miał stopni do wskazywania zimna.
Mróz był tak silny, że pomimo iż piece napalone, były do czerwoności, można było w pokojach dojść najwyżej do 2 stopni ciepła.
Koło pieca, najbliżej siedziała matka z małem dziecięciem, które kołysała każda z osób, po kolei zbliżających się do pieca dla rozgrzania się chwilowego.
Zabroniono surowo otwierania drzwi lub okien, gdyż para nagromadzona w pokoju zamieniłaby się natychmiast w śnieg.
Ze wszystkich stron słyszano silny trzask, jakby czegoś łamanie i druzgotanie, co dla osób, nieprzyzwyczajonych do podobnych odgłosów było przerażające.
Było to trzaskanie z mrozu drzewa, którego pniami otoczono dom dla bezpieczeństwa i zagrody.
Pomarzły likiery, wódki, piwo, rozsadzało beczułki, drzewo nie chciało się wcale zapalać i porucznik musiał użyć dużo tłuszczu, aby utrzymać płomień w piecach.
Niezwykłem zjawiskiem było to, że wszyscy czuli ogromne pragnienie, rozgrzewano więc wciąż wody owocowe i płyny i pito.
Drugiem zjawiskiem była senność tak wielka, że rozmawiając usypali, nie mogąc opanować śpiączki.
Dzielna zawsze Paulina Barnett opanowując senność, starała się i drugich ustrzedz od tego, to czytając, to opowiadając ciekawe rzeczy, to znów śpiewając pieśni, które chórem kończono.
Hobson zajrzawszy do termometru, przekonał się, że mróz coraz silniejszy.
31-go grudnia rtęć zamarzła w rurce. Było wtedy 44 stopnie mrozu!
Nazajutrz 1-go stycznia winszowano sobie wzajemnie i życzono w dalszym ciągu doskonałego zdrowia. 5-go stycznia termometr spirytusowy wskazywał 52 stopni zimna!
Hobson zaniepokojony był takim stanem temperatury. Bał się, że zwierzęta poczną szukać łagodniejszego klimatu i opuszczą miejscowość, w której pobudowano przystań handlową. Prócz tego niepokoiły porucznika podziemne odgłosy i drżenia wewnętrzne.
W pobliżu były wulkany, może to stać się dla kolonji niebezpieczne.
Nie mówił nic nikomu o tych swych przypuszczeniach, nie chcąc napełniać trwogą, wszystko to krył w sobie i dumał.
W straszliwe te mrozy nikt nie wychodził i nie wiadomo, czy renifery nie zjadły już swej żywności.
Nie było żadnego sposobu do zwalczania surowości temperatury.
Wilgoć zapełniała sale, lód czepiał się ścian, uciec od powiewów mroźnych, nawet w mieszkaniu, było niepodobieństwem.
Palono w piecu bez przerwy, ale pewnego dnia sierżant Long zawiadomił porucznika:
— Za kilka dni zbraknie nam drzewa.
— Co? drzewa nam zabraknie? — zawołał Hobson.
— Chcę powiedzieć, panie poruczniku, że w obrębie domu mieszkalnego niema ani kawałka drzewa, a iść po nie do składów — to znaczy utracić życie.
— Tak, — odpowiedział porucznik, — popełniliśmy wielki błąd, budując zdala od mieszkań magazyny. Trzeba było wreszcie wykopać jakieś przejście bezpośrednie z naszych mieszkań. Spostrzegłem to zapóźno, niestety. Ale któż mógł pomyśleć, że zimować będziemy w takich warunkach!
Powiedz mi, sierżancie, jaka ilość drzewa znajduje się w domu?
— Tyle, żeby starczyło na dwa lub trzy dni najwyżej — odpowiedział sierżant.
— Miejmy nadzieję, — uspokajał porucznik, — że mróz zelżeje i że będziemy mogli wyjść po drzewo do magazynów.
— Wątpię, — odrzekł sierżant, — pogoda prześliczna, gwiazdy świecą na firmamencie, wiatr utrzymuje się na północy i nie zdziwię się wcale, jeśli zimno trwać będzie dni kilkanaście, aż do zmiany księżyca.
— A więc, mój drogi Long, — przerwał mu porucznik, — przyjdzie chwila tragiczna, a wtedy czyż damy wszystkim umrzeć z zimna?
— Nie damy, mój poruczniku, — odrzekł spokojnie sierżant.
Hobson uścisnął dłoń dzielnego sierżanta, którego przywiązanie było mu aż nadto dobrze znane.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.