Wyspa błądząca/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XI.

Dnia 2-go grudnia zimno było straszliwe, para wilgotna i przenikliwa unosiła się w powietrzu, zamrażając podmuchem swym wszystko na drodze spotkane.
Dostrzeżono na zamarzłym śniegu mnóstwo śladów niedźwiedzi i lisów, i założono nad głębokiemi jamami sidła.

Razu pewnego jeden z myśliwych kolonji, zwiedzając miejsca, na których ustawione były pułapki, nachyliwszy się nad jedną z nich, posłyszał ryk przeciągły i pomruk.
— To nie głos renifera, — odezwał się do towarzyszącego mu myśliwego, — to pomruk niedźwiedzia! Ale nie stracimy na tem zupełnie. Czy befsztyk z renifera, czy z niedźwiedzia — to jedno, a skóra piękniejsza niż tamtego.
Dwaj myśliwi mieli z sobą strzelby, wystrzelili wgłąb jamy i uśmiercili prześlicznego białego niedźwiedzia.
Najtrudniejszą sprawą było wyciągnięcie go z jamy. Musiano wezwać jeszcze kilku z kolonji, i wtedy to po wyciągnięciu olbrzyma, ujrzano okaz najpiękniejszego gatunku, tego rodzaju zwierząt podbiegunowych. Futro było przedziwnej białości, bez żadnej ciemnej bodaj plamki, puszyste i niezwykłej piękności.
Zdarto skórę ze zwierza, a najlepsze części jadalne dano do kuchni.
Dni następnych złowiono w sidła dużą ilość mniejszych zwierząt i kilka srebrzystych zająców. Błękitne były za przebiegłe, żeby wpaść w pułapkę, wogóle wszystkie gatunki lisów są ostrożne, a czasem, chociaż się i złapią, odgryzają łapę i uciekają, bojąc się niewoli lub śmierci.
Dziesiątego grudnia śnieg znowu zaczął padać, ale marzł natychmiast.
Hobson, bojąc się, aby który z mieszkańców nie dostał szkorbutu, który zawsze w tamtych strefach panuje podczas zimy, dał wszystkim po proszku na rozgrzanie i soku z cytryny.
Szczęściem, do tej pory nikt jeszcze nie chorował, wszyscy cieszyli się wybornem zdrowiem.
Przez kilka dni naprawiano i wzmacniano ogrodzenia koło domu ze względu na możliwość napaści ze strony dzikich zwierząt, których ryki rozlegały się naokoło domu. Tymczasem zaszło pewne zdarzenie świadczące o tem, że i w miejscu bezludnem, nie jest się zupełnie samotnym.
Pewnego ranka, 14 grudnia, sierżant Long, powróciwszy z wycieczki, zaraportował na końcu, że o ile go oczy nie mylą, gromada jakichś najeźdźców mieściła się o 4 mile od portu.
— Któż to taki? — spytał porucznik Hobson.
— Są to albo ludzie, albo morsy! — odpowiedział poważnie, sierżant. — Coś pośredniego!
Hobson zrozumiał. Wielu z naturalistów uznawało podobieństwo Eskimosów do morsów i fok.
Zaraz po otrzymaniu tej wiadomości, Hobson, Paulina, Magdalena i kilku żołnierzy wyruszyli zobaczyć owych przybyszów.
Po godzinie spaceru sądzono, że sierżant omylił się, że rzeczywiście były to albo zwierzęta, albo złudzenie wzroku, nikogo bowiem nie zauważono na swej drodze.
Ale sierżant Long spostrzegł coś szarego wychodzącego z bryły śniegowej i wskazując na to rzekł:
— Oto dym od morsów! od ich siedziby, panie poruczniku!
Tejże chwili, dwie istoty żyjące wyszły ze śniegowej chaty, ślizgając się na łyżwach. Byli to Eskimosi, ale mężczyźni, czy kobiety, tego wiedzieć nie było można, wszyscy bowiem byli jednakowo ubrani.
Rzeczywiście podobni byli do fok lub morsów. Było ich sześć osób: dorosłych czworo i dwoje małych.
Mieli oni ogromnie szerokie barki, co przy niskim wzroście zwracało wszystkich uwagę, nos spłaszczony, oczy małe, pod ogromnemi powiekami, usta wielkie, o wargach grubych, włosy czarne, długie, twarz bez zarostu.
Odziani byli w skórzane ubranie ze skóry morsa, w baszłyk, buty i rękawice z tegoż co i ubranie materjału.
Istoty te, napół dzikie, zbliżyły się do Europejczyków i przyglądały się im ciekawie.
— Czy nikt z towarzyszy nie umie po eskimosku? — spytał Hobson swego otoczenia.
Nikt nie znał ich mowy, ale raptem jakiś głos zabrzmiał wśród ciszy po angielsku.
— Witajcie! witajcie!
Był to głos Eskimoski, która zbliżywszy się do Pauliny Barnett, podała jej rękę.
Zdziwiona podróżniczka odpowiedziała paru słowami, które zostały doskonale zrozumiane. Zaproszono rodzinę dzikusów do portu.
Eskimosi zdawali się porozumiewać wzrokiem, co robić, wkońcu zgodzili się na tę wizytę i wyruszyli razem wesoło.
Kiedy przybyli do portu Eskimoska zaczęła klaskać w ręce z radości, wołając — Dom! dom!
Sądziła, że to domek ze śniegu, jak ich tam na lodowej przestrzeni, cóż za zdziwienie ogarnęło wszystkich, gdy wszedłszy zobaczyli olbrzymią umeblowaną wygodną salę, piec i stół zastawiony naczyniem.
Zdjęto z nich rękawice i baszłyki i usadzono koło stołu.
Teraz można było rozróżnić kobiety. Były to młode istoty z włosami przetykanemi zębami i pazurami niedźwiedzi, namaszczonemi tak tłuszczem foki, że włosy były kompletnie zlepione.
Dzieci było dwoje od 4—5 lat. Rozbudzone, patrzały szeroko otwartemi oczami na obecnych, nie rozumiejąc, co się z niemi dzieje.
Mężczyźni mieli lat około pięćdziesiąt, kolor cery był żółtawo czerwony, zęby ostre, podobni byli bardziej do zwierząt niż do ludzi.
Na rozkaz porucznika wniesiono żywność, na którą rzucono się z żarłocznością. Tylko młoda Eskimoska jadła wstrzemięźliwie i z pewną umiejętnością.
Jak się okazało, młoda kobieta służyła przez rok cały u gubernatora, którego żona była Angielką. Stąd znajomość języka i europejskiego ułożenia.
Po nasyceniu się i wypiciu sporej ilości wódki, za którą Eskimosi przepadają, używając ją od lat dziecięcych, pożegnano się, prosząc o odwiedzenie nazajutrz ich chatki.
Obiecano, o ile będzie pogoda, a że nazajutrz było bardzo ładnie i sucho, Paulina Barnett wraz z Magdaleną, porucznikiem i paru z kolonji skierowała się w stronę Eskimosów.
Na spotkanie ich wyszła młoda Eskimoska, wprowadzając do swej śniegowej chatki. Niewygodne było tam wejście. Otwór tak maleńki, że zaledwie przecisnąć się było można, ale trudniejsza jeszcze była możliwość wysiedzenia kilku minut w tej chacie.
Brak powietrza, odór nieprzyjemny z lampy i skór rozwieszanych koło komina, mieszał się z oddechem tylu osób, i sprawiał, że Paulina Barnett czuła, iż lada chwila zemdleje. Wyszła po pięciu minutach męki i natychmiast jej blednąca twarz nabrała żywych rumieńców, wskutek świeżego powietrza.
Eskimosi odwiedzali jeszcze port parę razy, po ośmiu zaś dniach pobytu, gdy upolowali dostateczną ilość morsów, po które tu właśnie przybyli, zmuszeni byli wracać do siebie.
Pożegnani serdecznie i obdarzeni dużą skrzynią z żywnością odjechali na saniach, dziękując dobrym Europejczykom za dary i za gościnność.
Eskimoska ofiarowała przy pożegnaniu cynowy pierścionek, wzamian za to Paulina Barnett dała jej bursztynowe paciorki, które z radością nieopisaną włożyła sobie na szyję.
Eskimosi obiecali latem odwiedzić port „Nadzieja” poczem raz jeszcze pożegnawszy ze łzami swych dobroczyńców, znikli w gęstej mgle zimowej na zachodzie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.