Wyspa błądząca/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XIII.

Szóstego stycznia około jedenastej rano, żołnierz wartownik, stojący przy jedynem oknie, z którego można było coś dojrzeć po zmyciu szyb wodą gorącą, wezwał sierżanta i pokazał mu jakieś poruszające się masy. Sierżant przyjrzawszy się rzekł spokojnie. — Niedźwiedzie!
W rzeczywistości pół tuzina tych zwierząt przyszło pod ogrodzenie i ujrzawszy dym wychodzący z komina, ruszało ku domowi, gdzie byli zebrani nasi podróżnicy.
Hobson wydał przedewszystkiem rozkaz, aby zabarykadowano okno, przez które wejśćby mogły po rozwaleniu szyb łapami, było to bowiem jedyne wejście nie zakryte niczem.
— Teraz, — odezwał się sierżant, po zabarykadowaniu okna, — ci panowie nie wejdą bez naszego pozwolenia. Możemy teraz zwołać radę wojenną.
— A więc, panie poruczniku, — rzekła Paulina Barnett, — niczego już nam nie braknie w tej strasznej porze zimowania! Po mrozie, niedźwiedzie na nas napadają.
— Jeszcze nie po mrozie, — odparł Hobson, — i właśnie ten mróz przeszkadza nam do wyjścia do walki, bo nas zabije... Nie możemy wyjść naprzeciw tych krwiożerczych bestyj!
— Ależ zwierzęta te napewno stracą cierpliwość i odejdą, — odpowiedziała podróżniczka. Hobson pochylił głowę z powątpiewaniem:
— Pani nie zna jeszcze tych zwierząt. Straszliwa zima ogłodziła je i nie opuszczą naszej siedziby, o ile nie zmusimy do tego siłą.
— Czy pan jest w obawie? — spytała.
— Tak i nie, — odpowiedział porucznik. — Niedźwiedzie, wiem, że nie wejdą do domu, ale my, nie mam pojęcia, w jaki sposób wyjdziemy w taki mróz, o ile to będzie konieczne!
Przez cały dzień czuwano nad tem, aby niedźwiedzie nie zaatakowały domu.
Często bardzo, któryś z niedźwiedzi przystępował do okienka i kładł głowę, wydając przytem głuchy, pełen wściekłości ryk.
Postanowiono wywiercić w kilku miejscach w murze otwory, przez któreby można było strzelać do zwierząt.
Dzień się skończył. Niedźwiedzie przychodziły i odchodziły na chwilę, powracając i okrążając dom dookoła, ale nie próbując napaści. Żołnierze czuwali przez całą noc, a koło godziny czwartej rano, zdawało się, że niedźwiedzie opuściły swe stanowisko.
Jakież było jednak przerażenie, gdy jeden z żołnierzy, około 7-ej rano przybiegł z oznajmieniem, że niedźwiedzie weszły na dach.
Hobson, sierżant i paru żołnierzy pobiegło schodami na strych, aby stamtąd strzelać do napastników.
Niepodobna było jednak wytrzymać okropnego mrozu. Powrócono więc natychmiast i Hobson odezwał się w te słowa:
— Niedźwiedzie są na dachu, niebezpieczeństwa dla ludzi niema, gdyż nie wejdą do mieszkania, ale jest obawa utraty, zdobywanych z trudem skór zwierzęcych. Poszarpią napewno, wszedłszy na strych, a wszak to własność Kampanji, strzedz jej dobra jest naszym obowiązkiem.
Proszę więc, kto może, niech nam pomaga zabrać futra i umieścić je w naszem mieszkaniu lub gdzie w pobliżu.
W kilka minut wszyscy pomagali porucznikowi, a w godzinę potem wszystkie futra zostały już przeniesione do dużej sali. Podczas tej czynności, niedźwiedzie spacerowały w dalszym ciągu na dachu, starając się zerwać z niego pokrycie.
Tymczasem drugi wróg czyhał na spokój mieszkańców.
Ogień zagasał a nie było już drzewa na dokładkę.
Wszyscy siedzieli przy piecu, tuląc się jedni do drugich, czując, że ogarnia chłód, że mogą zmarznąć w mieszkaniu.
Ale nikt się nie skarżył, nawet kobiety po bohatersku cierpiały zimno. Pani Mac Nap konwulsyjnie przyciskała swe dziecię do zlodowaciałej piersi a niektórzy z żołnierzy drzemali snem gorączkowym.
O trzeciej zrana porucznik spojrzał na termometr i dostrzegł, że większy mróz jeszcze niż dnia poprzedniego, zapanował w mieszkaniu.
Stanął bezradny wobec grozy położenia, gdy raptem czyjaś ręka dotknęła jego ramienia.
Obrócił się — przed nim stała Paulina Barnett.
— Trzeba coś na to zaradzić, poruczniku Hobson, — powiedziała mu energiczna kobieta, — nie możemy tak ginąć bez ratunku!
— Ma pani słuszność, — odpowiedział porucznik czując budzącą się w nim energję.
Zawołał zaraz sierżanta Long, Mac Napa i jednego z żołnierzy i podszedł wraz z Pauliną Barnett do okna, chcąc przekonać się, czy możliwe będzie wyjście na dwór.
Ciepłą wodą odwilżono lód pokrywający szybę i wyczytano na zewnętrznym termometrze 72 stopnie mrozu.
— Mamy dwie rzeczy do wyboru, moi przyjaciele, — przemówił Hobson. — Albo narażać swe życie dla zdobycia drzewa, albo palić po kolei: stoły, drzwi, ławki, wogóle wszystko drewniane.
— Ryzykujemy — odezwał się sierżant.
Zaczęto przygotowywać się do wyprawy na podwórze, po drzewo i pierwszy, który miał wyruszyć o 50 kroków od domu, był sierżant Long.
Przewiązano go sznurem, trzymanym w domu przez towarzyszy, aby w razie nabrania już drzewa, mógł dać znać poruszeniem, aby go czemprędzej wciągnięto.
Ubrany w ciepłe futra i przewiązany wpół sznurem, sierżant wypił pół szklanki wódki dla rozgrzewki i wyruszył po drzewo.
Pierwsze drzwi od korytarza zostały otwarte. Wionął podmuch przerażającego mrozu, który pomimo futer przeniknął do głębi sierżanta i tych, którzy mieli w korytarzowych drzwiach trzymać sznur bezpieczeństwa.
Wszedłszy w drugie drzwi, o mało nie zadławił ich mróz, tak był silny.
Wypuszczono sierżanta i oczekiwano znaku jakieś kilka minut najwyżej, a przejście jego musiało być tak szybkie, że niedźwiedzie nie powinnyby dostrzedz sierżanta i nań czynić napaści.
W dziesięć minut potem, porucznik, Mac Nap i Raë podeszli do drzwi przedsionka, aby spostrzegłszy ruch sznura wciągnąć i sierżanta i wózek z drzewami. Minął kwandrans i najmniejszego ruchu!
Hobson przeraził się na dobre. Zawołał żołnierzy i postanowił ciągnąć sznur.
Pociągnięto z szybkością i poczuto, że u sznura wlecze się coś, ślizgając się po lodzie.
W kilka minut potem, przedmiot ten został wciągnięty do sieni...
Było to ciało sierżanta. Biedak nie zdołał dojść do magazynu i zemdlał, leżąc zaś na mrozie przez dwadzieścia minut, nie mógł być żyjącym.
Mac Nap i Raë, wydając okrzyki rozpaczy, zanieśli ciało do sieni, ale w chwili, gdy porucznik chciał zamknąć furtkę, poczuł gwałtowne pchnięcie i straszliwy ryk rozdarł powietrze.
— Na ratunek! — zawołał Hobson. — Do mnie! — Na wołanie to nadbiegła Paulina Barnett i całą siłą przytrzymywała drzwi z porucznikiem.
Ale okrutna bestja, opierając się całem olbrzymiem cielskiem o drzwi domu, nie dopuściła do zawarcia drzwi.
Kobieta wyrwała z za pasa Hobsona jeden z pistoletów i oczekiwała spokojnie na ukazanie się paszczy zwierzęcia.
Zaledwie wysunął się łeb niedźwiedzia, Paulina wpakowała kulę w otwartą paszczę napastnika i z westchnieniem ulgi ujrzała padającego z rykiem potwora.
Drzwi zamknięto, ciało zaś sierżanta przeniesiono do dużej sali i ułożono przy piecu.
Ale ostatnie węgle już zagasały, jakżeż ożywić zmarzniętego?
— Pójdę! pójdę przynieść drzewa! — zawołał Raë.
— Tak pójdziemy razem, — odezwał się przy nim głos jego żony.
— Nie, moi przyjaciele! — zawołał Hobson. — Nie unikniecie zmarznięcia lub śmierci od niedźwiedzi! Palmy wszystko, co może być spalone!
I wtedy ci nieszczęśliwi, napół zmarznięci rzucili się do rąbania stołów, ław i stolików.
Chwila jeszcze, a piec w kuchni i w dużej sali rozlewał wokoło blaski i ciepłe powiewy płomieni.
Temperatura w pokoju zmieniła się natychmiast i zaczęto cucić sierżanta.
Rozcierano mu ciało wódką i flanelą, wlano do ust wódki i powoli, powoli, obieg krwi został przywrócony, a białe plamy znikać poczęły.
Ale sierżant cierpiał straszliwie i przez długi czas nie mógł ani słowa przemówić.
Położono go w ogrzanem łóżku i Paulina Barnett wraz z Magdaleną czuwały przy nim noc całą.
Hobson zaczął myśleć nad tem, co będzie, gdy zabraknie opału. To co zdobyli kosztem swych wygód, starczyć mogło na dni parę zaledwie.
Mróz nie zelżał, przeciwnie stawał się coraz silniejszy, nie pomogła i zmiana księżyca.
W mieszkaniu, wskutek ciepła, wszyscy poczęli się ruszać żwawo, jaśniej na świat patrzeć. Pani Żolif ugotowała gorące śniadanie, przyrządziła poncz, który mógł już pić i sierżant — jednem słowem było weselej i żołnierze nabrali takiego animuszu, że gotowi byli iść na niedźwiedzie.
Ale Hobson nie chciał narazić na niebezpieczeństwo swych ludzi, oczekując odejścia zwierząt.
Dzień zdawał się przemijać spokojnie, gdy naraz koło 3-ciej popołudniu, dał się słychać nieopisany hałas w przedsionku i koło domu.
— Oto już są! — zakrzyknęli żołnierze, chwytając za broń.
— Niechaj nikt nie schodzi ze swego miejsca! — zawołał porucznik spokojnym głosem.
Posłyszano straszliwy hałas, stuk, ryk zwierząt, które oderwały kawałek pokrycia dachu i chodziły po strychu.
Ale co najgorsze, to to, że niedźwiedzie ciężarem swym rujnowały komin.
Zgromadziły się na dachu w bliskości ciepłego komina i ogromnem swem cielskiem uderzając o cegły, zrzucały je z hałasem.
Wkrótce piece nie wytrzymały i nie mogły dawać ognia i ciepła, znalazłszy się bez luftów. Niedźwiedzie bowiem rozwaliły komin.
Było to prawdziwe nieszczęście i nic dziwnego, że ludzie, nawet tak dzielni, byli zrozpaczeni.
W chwili, gdy ognie pogasły, dym gęsty zapełnił pokój, tak gęsty, że pogasił lampy.
Trzeba było opuścić mieszkanie, jeśli się chciało ratować od uduszenia, a iść na podwórze, znaczyło iść na śmierć!
Dały się słyszeć krzyki mdlejących kobiet, atmosfera była nie do zniesienia.
— Przyjaciele! — zawalał Hobson, porywając siekierę — na niedźwiedzie! na niedźwiedzie!
Był to jedyny ratunek! Trzeba było pozbyć się za wszelką cenę tych zwierząt.
Wszyscy bez wyjątku wyruszyli na niedźwiedzi, weszli na drabinę prowadzącą na strych z Hobsonem na czele i rozpoczęła się walka.
Słychać było krzyk pomieszany z przeraźliwym rykiem zwierząt, a walczono wśród zupełnych ciemności.
Ale w chwilę po rozpoczęciu walki dał się słyszeć huk, grzmoty i ziemia drżeć i trząść się poczęła.
Dom pochylił się ku ziemi, mury rozstąpiły się i przez szpary Hobson i jego towarzysze zobaczyli uciekające z rykiem niedźwiedzie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.