Przejdź do zawartości

Wykolejeniec (Urke Nachalnik)/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke Nachalnik
Tytuł Wykolejeniec
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIII.

Na dworze był okropny mróz, ale Romek nie czuł go wcale. Miał tak doskonałe samopoczucie, jak jeszcze nigdy w życiu. Serce miał pełne różowych planów na przyszłość. Wydawało mu się, że żółte światło latarni mruga doń. Wszystko zdawało go się witać uśmiechem. Tłumy ludzi, które przewalały się ulicami, wyglądały teraz jakoś weselej niż zazwyczaj. Cały świat, kamienice, chodniki, przebiegające auta i dorożki weseliły się razem z nim. Takie przynajmniej odnosił wrażenie.
Myślał wyłącznie o szczęściu, jakie go spotkało. — Mam nareszcie uczciwą pracę! — wykrzykiwał w duchu. — Zerwę z haniebną przeszłością raz na zawsze! A potem... Co potem?... Nie znalazł odpowiedzi.
Radość jego zaczęła się zmniejszać, wraz z uczuciem chłodu, które poczęło go napastować. — Czy to jest cel dla mnie, aby zamknąć się w piekarni do pracy wyczerpującej i nielubianej — buntował go jakiś wewnętrzny głos. — W tych warunkach, na jakich zostałem przyjęty do pracy, czy nie będę zmuszony pracować za trzech, aby wykazać swoją gorliwość i chęć nawrócenia się?...
Przypomniał sobie znów o swym przyjacielu, o którym wszelki słuch zaginął. Co się z nim mogło stać? — Jaki ja jestem podły — wyrzucał sobie. — Kiedy ja zostałem uwięziony, to Lipek poszedł ryzykować dla mnie, aby mnie wyrwać. Może on teraz siedzi za kratą i czeka cierpliwie na moją pomoc.
Wałka okropna toczyła się w nim. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie byłoby wskazane dla spokoju „złodziejskiego sumienia“ obejść teraz wszystkie meliny i dowiedzieć się czegoś o Lipku, aby w razie potrzeby ratować go. Potem weźmie się do pracy. Nie ufał sobie, że kiedy znów znajdzie się między „swoimi“, to będzie miał na tyle silnej woli, by wrócić do swej szlachetnej opiekunki. A może podsunie się koleżka z dobrą „robotą“, jak to bywa zwykle i Roman znów zapragnie „poraz ostatni“ spróbować szczęścia... A gdyby okazało się, że Lipek „kima“, to i tak musiałby się postarać o forsę, by go ratować.
Znów chmury zasłoniły chwilową radość. Nie był zdolny walczyć z natrętnymi myślami, zapełniającymi jego zbolały mózg. Postanowił być neutralnym i czekać, które z jego ukrytych wewnętrznych „ja“ weźmie górę. Widząc, że to gorsze „ja“ poczyna górować, przyłączył się do lepszego „ja“ i ustanowił zwalczyć wszelkie złe podszepty, które śpieszyły złej części jego osobowości na pomoc.
Roman postanowił plunąć na wszystko, nawet na Lipka i solidarność złodziejską. Pobiegł prędko po rzeczy, które „kochana Felcia“ raczyła mu pozostawić. Osobę gospodyni usiłował starannie ominąć, obawiając się, aby nie zatrzymała jego manatków, ponieważ mogła by mieć pretensję do niego, gdyż wynajęła mu mieszkanie na sześć miesięcy. Gospodyni była bardzo gadatliwą kobietą i nie taką głupią, za jaką ją Roman miał. Okazało się, że jej pierwszy mąż, z którym się rozwiodła, był znanym złodziejem. Romana prześladował taki pech, że nawet ci ludzie, których uważał za uczciwych, okazywali się większymi złodziejami, niż on sam był.
Spakował czymprędzej swoje „czuchy“ do walizeczki i prędko, jakby tu popełnił kradzież, wysunął się na korytarz. Śpieszył się... Pozostało mu już kilka susów po schodach do bramy... Wtem krzyk gospodyni dobiegł jego uszu.
— Czego tak uciekacie, panie Romanie!... Stójcie, coś wam powiem!...
Nie słuchał wcale i zbiegł do bramy.
Gospodyni biegła za nim wołając go głośno po imieniu. Chcąc uniknąć awantury, przystanął niechętnie.
— Czego pani tak ryczy? — zapytał opryskliwie.
— Jakto czego ryczę?... — zawołała głosem, w którym przebijała nietajona niechęć. Patrzała przytem podejrzliwie na walizkę, jakby Roman tam przechowywał jej skradzione rzeczy.
— Czego pani chce? Zabrałem swoje rzeczy. Wyprowadzam się.
Kobieta wzięła się rękoma pod biodra, wystawiając nadęty brzuch naprzód i na całe gardło jęła rozprawiać między kumoszkami, które zdążyły się już zgromadzić na schodach.
— Masz tobie, hrabia wyprowadza się!! Słuchaj no ty, panie hrabio!! — drwiła zeń. — Czy ty myślisz, że nie wiem, coś ty za jeden?... Pokażno, czy do walizki nie zabłądziły przypadkowo też i moje rzeczy. Jesteś bardziej przyzwyczajony zagarniać obce rzeczy, aniżeli swoje własne... Ho... ho, znam się dobrze na takich ptaszkach!...
Romana zdziwił niezmiernie fakt, że baba odrazu tak się połapała co do jego „zawodu“. Korzystając z chwili gdy ona przerwała potok swej wymowy aby zaczerpnąć tchu, powiedział spokojnie:
— Zabrałem tylko swoje rzeczy. Czemu pani robi zbiegowisko na ulicy?
— Jak to czemu... A za sześć miesięcy kto mi zapłaci? Miałam jednego pana, który chciał u mnie wynająć pokój i zapłacić za cały rok zgóry. A teraz, co ja zrobię? Zapłać za te sześć miesięcy i możesz sobie iść do djabła...
Roman plunął w jej stronę i zabierał się do odejścia. Zapłacił jej za trzy miesiące zgóry, a mieszkał tylko kilka dni. Czuł się wobec niej zupełnie corekt. Kobieta chwyciła jednak za walizkę i poczęła wzywać policji.
— Złodziej... złodziej... — ryczała, jakby ją ze skóry obdzierano. Nie namyślając się długo, Roman wyrwał swoją walizkę z jej rąk i począł uciekać. Głośny śmiech gapiów ulicznych towarzyszył mu, kiedy wbiegł do bocznej uliczki. Na szczęście policjant odrazu się nie zjawił, zaś Roman poszedł, a raczej pobiegł przed siebie, ocierając się nieprzytomnie o spacerujących przechodniów.
Myśl o swoim zamiarze rozpoczęcia nowego życia jeszcze więcej go teraz nurtowała. Czuł się szczęśliwym na myśl, że oto nareszcie zerwie z brudem i wstrętnymi melinami. Zajście z gospodynią, którą uważał za porządną kobietę, jeszcze więcej dodało mocy jego chęci zerwania z dawnym światem. Mózg był pełen obrazów promiennej przyszłości. Fantazja pracowała usilnie, układając sobie życie w przyszłości. Nie sądził, ani przez chwilę, że buduje tylko domki z kart. Nie mógł przecież wiedzieć, że los nadal będzie dla niego nieubłagany i że spokoju nie zazna już w jakimkolwiek świecie by się nie znalazł.
Szedł rozpromieniony z sercem pełnym nadziei. Jest młodym i silnym mężczyzną. Chce pracować i posiada w życiu jasny cel. Cel, którym jest spokojne życie bez strachu o jutro. — Dosyć... — mówił sobie — tych cierpień i mąk w żywych grobowcach. Dosyć mam już tego szarego, brudnego chałata aresztanckiego, kajdan i niewoli... Dosyć!...
Gdyby tylko wiedział, gdzie się Lipek podział, czułby się doprawdy szczęśliwym. Myśl o Lipku znowu zajęła go tak bardzo, że zapomniał się i stanął po środku ulicy. Zapomniał zupełnie o swojem postanowieniu i o tym dokąd dąży. Chłopak podsunął mu gazetę, zachwalając nagłos nowiny, jakie można tam wyczytać.
Podkop do banku na ulicy Marszałkowskiej... — ryknął Romanowi nad uchem.
Drgnął i mimowoli wyciągnął rękę po gazetę. Przejrzał oczyma nagłówki, zapominając o tem, że za gazetę trzeba zapłacić.
Proszę o pieniądze — zawołał roznosiciel dzienników.
— A... pieniądze... — odparł wolno...
— Tak... pieniądze! — irytował się już chłopak, patrząc na Romana, jak na warjata.
Bez słowa wręczył mu gazetę z powrotem. Przypomniał sobie, że z tego wstrętnego życia, od którego teraz odchodzi, nawet kilku groszy na nabycie gazety nie wyniósł. Zachichotał na głos, drwiąc z samego siebie: — Tylu ludzi okradałeś, a sam nie masz grosza w kieszeni... Słomiany złodziej z ciebie był... Znów znalazł się w kręgu ciężkich myśli, z których wyrwał go poprzednio na chwilę monotonny głos sprzedawcy gazet.
Myślał o tych nieznanych, zapewne już schwytanych złodziejach, którzy zrobili podkop na Marszałkowskiej. Mimowoli zastanawiał się, jaka to może być „robota“, wiele tam mogło być forsy, jakim sposobem „zasypali“ się i t. d. A może i Lipek znalazł się między tymi niedołęgami... Myśl ta spokoju mu nie dawała.
Nogi same skierowały się w stronę ulicy Krochmalnej. Przygnębiony myślą o Lipku, zaczął spekulować.
Zajdę poraz ostatni do knajpy X... — myślał. — Tam dowiem się o wszystkiem. Muszę zaspokoić swe sumienie wobec Lipka... i dowiedzieć się, co z nim się stało od chwili, kiedy oddaliłem się od niego. A może rozgniewał się na mnie i zerwał zupełnie znajomość ze mną.
Różne myśli towarzyszyły mu w drodze do meliny, będącej jednocześnie knajpą. Nie mógł się oprzeć wszechmożnej chęci, by tam wstąpić. Gnała go potrzeba dowiedzenia się, co zaszło z przyjacielem, a prócz tego pragnął poraz ostatni spojrzeć na tych ludzi, między którymi tyle lat spędził na wolności i w więzieniu.
Właściciel, niski człowieczek, na krzywych nóżkach, z czerwonym nosem, przywitał go od progu. W „lokalu“ było pełno gości. Jedni zajadali z apetytem przy brudnych stolikach, drudzy połykali kęsy jadła na stojąco przy bufecie, rozglądając się na wszystkie strony w obawie, najpewniej, przed obławą policyjną, która każdej chwili mogła nastąpić. Żona właściciela brudnymi łapami zdejmowała przysmaki z bufetu, rozdając je na wszystkie strony. Jedni brali na kredyt przyszłych ofiar — frajerów, których mieli okraść. Drudzy już zgóry mieli opłacone za owe delikatesy.
Ów właściciel był trzeciorzędnym paserem. Za „facyjenty“, które nabywał od swoich gości, płacił wątróbkami, smażonymi rybkami i innymi specjałami. Uchodził też za człowieka z „złodziejskim charakterem“. Był przeciwnikiem „dyntojr“, do których nigdy nie dopuszczał. Mawiał zawsze: — Złodzieje powinni żyć między sobą, jak dzieci jednej matki. Poco dyntojry?... — tłumaczył awanturnikom. — Można wypić i bez dyntojry. Sam był kiedyś poważanym złodziejem i patrzał na młode złodziejskie pokolenie krytycznym okiem.
Gdy dojrzał Romana, zbliżył się doń i zaprosił poufale do separatek, których tu było kilka. Patrzał na jego walizeczkę pożądliwym okiem, poczem niemal wyrwał ją z jego rąk. Chcąc nie chcąc Roman podążył za nim.
— Otwórz prędzej! Zerknę co to za „szorii“ przytachałeś do mnie. Już dawno ciebie nie widziałem. Zarobiłeś?...
— Nie mam tu żadnej „szorii“ dla ciebie.
A to dlaczego?... — zapytał niemile zdziwiony.
— Tylko własne rzeczy tu mam.
Właściciel meliny spojrzał na Romana niedowierzająco i chytrze się uśmiechnął.
— Nie bój się. Zapłacę ci gotówką. Nie będziesz u mnie potrzebował odebrać wątróbkami za „facyjenty“.
— Jak pragnę wolności... — zawołał Roman. — Mam tu swoje łachy. Wybieram się na nowe mieszkanie.
— A poco tu do mnie przyszedłeś?... — zapytał już chłodno.
— Słuchaj! Mam do ciebie prośbę...
— Gadaj! Ty wiesz, że jestem zawsze gotów nieść pomoc naszym chłopakom. Co chcesz, mów! Ale, pokaz mi lepiej, co masz w walizce.
Chcąc zaspokoić jego ciekawość, Roman odemknął walizkę. Ten chytrze przerzucił rękoma rzeczy.
— Możesz zamknąć już. Ale doprawdy, nie chce mi się wierzyć, abyś w takich marnych łachach paradował. Przyznaj się. Nie wstydź się!... Czasami najlepszego złodzieja przyciśnie mortus... i buchnie co mu popadnie pod rękę.
— Idź do cholery!... Mówię ci, że to nie jest żadna „szoria“. Tak nisko jeszcze nie upadłem, abym kradł takie łachy. Rzeczy są moje własne. Moja Felcia tylko mnie to zostawiła. Rozumiesz teraz, stary idjoto!...
— No, tylko nie idjota... — obraził się. — Jak ty odkiwasz tyle lat w katordze, co ja, to własnych rąk nie udźwigniesz. Słyszałem, że córeczka Bryłki wystawiła cię do luftu. Gdyby nie kobiety... gdyby nie kobiety... — powtórzył, jakby do siebie.
— To co by było, gdyby nie kobiety? — zaciekawił się Roman.
Meliniarz zamyślił się. Zapatrzył się na chwilę w jakiś punkt na powale.
— Gdyby nie kobietki, mój brachu, nie byłbym dzisiaj tem, czym jestem. Nie miałbym takiego buraczkowego nochala. Kobiety nauczyły mnie kraść, bawić się, grać w karty i zaglądać do kieliszka. Chciałbym teraz mieć tę forsę, co wydałem na wódkę i kobietki... Byłbym bogaczem...
— Na co ci pieniądze?... — spytał Roman i nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej. — Spełnisz moją prośbę, czy też nie?...
— Spełnię... spełnię... Gadaj, mój kochany. Tak, tak... gdyby nie kobietki, to byś i ty dziś do mnie nie zawitał — śmiał się.
Roman przemilczał ten docinek i zaczął:
— Znałeś Lipka, mego spólnika?...
Kto Lipka nie zna?... — odparł pytaniem na pytanie.
— Powiedz mi, może wiesz, gdzie on teraz przebywa. Przemówiliśmy się kilka dni temu i od tej chwili nie wiem, gdzie on się podział...
— Lipek kiwa na Pawiaku od kilku dni — odparł obojętnie.
Gdyby Romana obuchem uderzono po głowie, nie zabolałoby go to tak, jak ta nowina.
— Pewny jesteś tego, co mówisz?... — krzyknął.
— Masz tobie... Ty wiesz, że „Piegarz“ nie lubi zalewać. Zaraz... Kiedy to było... Nie przypominam sobie, we wtorek... czy w środę... Ode mnie poszedł na robotę z drugimi. Ty ich nie znasz. Na pewną robotę poszli. Lipek przyszedł dowiedzieć się o Brytana i Felcię. Wiesz, jak to jest przy kieliszku... Namówili go i zabrali ze sobą. Podobno „wychleli“ całą czwórkę w tramwaju. Zdaje mi się, że grozi im kilka miesięcy za „statki“, które przy nich znaleziono. Roboty nie zrobili i w mamrze będą kiwać. Ot, złodziejskie życie...
Roman odetchnął nieco z ulgą. Postanowił za Wszelką cenę, posłać przyjacielowi zaraz wałówkę i wystarać się o jego zwolnienie.
— Słuchaj, stary! Kup u mnie to wszystko, co mam.
— Tak gadaj! — zawołał uradowany. — Poco było tak długo czekać? Ja wiem, że ty w takich „czuchach“ nie paradujesz...
Wyciągnął chciwie ręce do walizki. Otworzył ją, wyrzucając zawartość na podłogę. Wykrzywił przy tem usta, jakby na skutek bólu zęba. Rzucał przy tem ukradkowe spojrzenia to na Romana to na wyrzucone ubranie.
— Takich „czuchów“ nie spodziewałem się po tobie... — rzekł wreszcie. — Trzeba było to zanieść do gałganiarza, a nie do mnie. Jak widzę, zupełnie straciłeś gust. Nawet marny złodziejaszek nie brałby takich fantów.
Na te słowa urągliwe i lekceważące, Roman zatrząsł się ze złości i z trudem powstrzymał się, aby nie uderzyć pasera za tę obelgę. Te rzeczy nie były jeszcze najgorsze. Lecz to była oklepana taktyka paserów, którą Roman dobrze znał. To też odezwał się po chwili, starając się nie tracić panowania nad sobą:
— Nie spodziewałem się, abyś i mnie chciał wykiwać. Patrz, jaki z ciebie stary „leser“. Mówiłem ci przecież wyraźnie, że te rzeczy nie pochodzą z kradzieży. Są moją własnością, rozumiesz!...
— Rozumiem... rozumiem... mój kochany — odparł z ironią. Ale jedno nie mogę zrozumieć, skąd do ciebie własne rzeczy... Czy złodziej ma kiedyś coś własnego?...
Roman nie miał zamiaru wysłuchiwać filozofii meliniarza, to też zabierał się do wyjścia, pakując swoją walizeczkę. Gospodarz, widząc to, powiedział:
— Mogę ci dać dwie gęsie wątróbki za twoje „facyjenty“ — kpił. — O, jakie czasy nastały... — wziął się pod boki — że taki ważny złodziej, jak ty, kradnie takie szmaty. Powiedz mi, jakiemu stróżowi to skradłeś?
— Przestaniesz, bo ci łeb rozwalę!... — krzyknął Roman zirytowany do ostatnich granic. — Popamiętasz ty mnie, stary draniu, — pogroził mu zaciśniętą pięścią i skierował się ku drzwiom. Za chwilę odprowadzony urągliwym śmiechem meliniarza i kpinami pijanych gości, wyszedł na ulicę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.