Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nogi same skierowały się w stronę ulicy Krochmalnej. Przygnębiony myślą o Lipku, zaczął spekulować.
Zajdę poraz ostatni do knajpy X... — myślał. — Tam dowiem się o wszystkiem. Muszę zaspokoić swe sumienie wobec Lipka... i dowiedzieć się, co z nim się stało od chwili, kiedy oddaliłem się od niego. A może rozgniewał się na mnie i zerwał zupełnie znajomość ze mną.
Różne myśli towarzyszyły mu w drodze do meliny, będącej jednocześnie knajpą. Nie mógł się oprzeć wszechmożnej chęci, by tam wstąpić. Gnała go potrzeba dowiedzenia się, co zaszło z przyjacielem, a prócz tego pragnął poraz ostatni spojrzeć na tych ludzi, między którymi tyle lat spędził na wolności i w więzieniu.
Właściciel, niski człowieczek, na krzywych nóżkach, z czerwonym nosem, przywitał go od progu. W „lokalu“ było pełno gości. Jedni zajadali z apetytem przy brudnych stolikach, drudzy połykali kęsy jadła na stojąco przy bufecie, rozglądając się na wszystkie strony w obawie, najpewniej, przed obławą policyjną, która każdej chwili mogła nastąpić. Żona właściciela brudnymi łapami zdejmowała przysmaki z bufetu, rozdając je na wszystkie strony. Jedni brali na kredyt przyszłych ofiar — frajerów, których mieli okraść. Drudzy już zgóry mieli opłacone za owe delikatesy.
Ów właściciel był trzeciorzędnym paserem. Za „facyjenty“, które nabywał od swoich gości, płacił