Wykolejeniec/Część I/Rozdział siódmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Są w życiu krótkie okresy, które zapadają w pamięć tylko jako wspomnienie uczuć. Nie zostawiają wspomnień ruchów, czynów, wogóle jakichkolwiek przejawów życia; wszystko gubi się w nieziemskiej wspaniałości lub nieziemskim mroku takich chwil. Żyjemy wówczas pochłonięci tem czemś w naszem ciele co się raduje lub cierpi, podczas gdy ciało jak zwykle oddycha, czasem rzuca się instynktownie do ucieczki lub niemniej instynktownie walczy — a może i umiera. Lecz śmierć w takiej chwili jest przywilejem szczęśliwych, jest rzadkim i wielkim darem, łaską najwyższą.
Willems wcale sobie nie przypominał, jak i kiedy rozstał się z Aissą. Opamiętał się, pijąc z dłoni błotnistą wodę; jego czółno płynęło środkiem rzeki i mijało ostatnie domki Sambiru. Z wracającą przytomnością opanowała go trwoga przed czemś nieznanem, co przeniknęło do jego serca, przed czemś nieuchwytnem i potężnem, co nie mogło się wypowiedzieć i żądało posłuszeństwa. Pierwszym porywem Willemsa był bunt. Nigdy już tam nie wróci. Nigdy! Rozejrzał się zwolna po wspaniałości wszystkiego co go otaczało pod zabójczym blaskiem słońca i ujął wiosło. Jakże świat wydał mu się zmieniony! Rzeka była szersza, niebo wyższe. Jak prędko sunęło czółno pod uderzeniami jego wiosła! Odkądże nabrał siły przynajmniej dwóch ludzi? Spojrzał w górę i w dół Pantai na lasy u brzegów z nawpół świadomem wrażeniem, że jednym ruchem ręki mógłby zwalić do rzeki wszystkie te drzewa. Twarz paliła go. Napił się znów i drgnął od przewrotnej rozkoszy, poczuwszy w wodzie smak mułu.
Było już późno, gdy dotarł do domu Almayera, lecz szedł przez ciemny i nierówny dziedziniec bez potykania się, stąpając lekko pewnym krokiem w jakiemś własnem, promiennem świetle, które było niewidzialne dla innych oczu. Opryskliwe powitanie gospodarza wstrząsnęło nim jak upadek z wielkiej wysokości. Siadł przy stole na swojem miejscu naprzeciw Almayera i usiłował rozmawiać wesoło z ponurym współbiesiadnikiem, lecz po wieczerzy, gdy palili w milczeniu, uczuł nagły upadek ducha, znużenie we wszystkich członkach i niezmierny smutek, jakby go spotkała jakaś wielka, niepowetowana strata. Światło w nim zgasło; mrok nocy wszedł do jego serca wraz ze zwątpieniem, i niepewnością, i tępym gniewem na siebie, na cały świat. Miał ochotę krzyczeć ohydne przekleństwa, pokłócić się z Almayerem, dopuścić się jakiegoś gwałtu. Bez żadnej bezpośredniej przyczyny przyszło mu na myśl, że rzuciłby się z przyjemnością na tego nędznego, ponurego łotra. Z pod namarszczonych brwi spojrzał dziko na Almayera. Bogu ducha winny Almayer palił w zadumie, układając zapewne w myślach plan jutrzejszej roboty. Jego spokój wydał się Willemsowi obelgą nie do zniesienia. Dlaczego ten idjota dziś nie rozmawia, kiedy on, Willems, ma na to ochotę? Kiedyindziej gotów jest paplać bez końca. I to same bzdury w dodatku! Willems usiłował poskromić bezsensowną swą wściekłość i wpatrzył się w poplamiony obrus poprzez gęsty dym z tytoniu.
Poszli wcześnie spać, jak zwykle, lecz w środku nocy Willems wyskoczył z hamaka, tłumiąc przekleństwo i zbiegł ze schodów na dziedziniec. Dwaj nocni stróże, którzy siedzieli przy małem ognisku, rozmawiając monotonnie półgłosem, podnieśli głowy i spojrzeli ze zdziwieniem na zmienioną twarz białego, gdy przechodził przez krąg światła leżący dokoła ognia. Znikł w ciemności, a potem wrócił, mijając ich tuż, lecz jego twarz nie wskazywała aby sobie uświadamiał ich obecność. Chodził tam i z powrotem, mrucząc coś pod nosem, wobec czego obaj Malaje po krótkiej naradzie szeptem opuścili spokojnie ognisko, uznawszy, że nie jest bezpiecznie przebywać w pobliżu białego, który zachowuje się w tak dziwny sposób. Wycofali się za węgieł składu i przez całą noc śledzili z ciekawością Willemsa, aż wreszcie krótki świt ustąpił nagłemu blaskowi wschodzącego słońca i posiadłość Almayera zbudziła się do życia i pracy.
Z chwilą gdy Willems mógł się wymknąć, niedostrzeżony wśród pracowitej krzątaniny wybrzeża, przepłynął rzekę w drodze do miejsca gdzie spotkał Aissę. Rzucił się na trawę obok strumienia i nasłuchiwał jej kroków. Jaskrawy blask dnia padał przez otwór w wysokich gałęziach i spływał, łagodniejąc, między cienie wielkich pni. Gdzieniegdzie wąski promień obrzucał złotemi bryzgami szorstką korę drzewa, skrzył się na wodzie skaczącej w strumieniu lub spoczął na liściu, który błyszczał i odcinał się wyraźnie na jednolitem tle ciemnej zieleni. Szybki lot białych ptaków o skrzydłach lśniących w słońcu przekreślił nad głową Willemsa jasną szparę błękitu; żar płynął z nieba, lgnąc do parującej ziemi, kotłował się pod drzewami i spowijał Willemsa w miękkie, wonne zwoje powietrza, ciężkie od ostrej woni rozkładającego się życia i słabego zapachu kwiatów.
W atmosferze tego warsztatu przyrody Willems czuł się ukojony; zapadał łagodnie w niepamięć o przeszłości, w obojętność dla tego co będzie. Wspomnienia jego tryumfów, jego win i ambitnych planów znikały w tym upale, który jakby wytapiał mu z serca wszystką gorycz, wszystkie nadzieje, gniewy i wszystką siłę. Leżał senny i zadowolony w ciepłem, wonnem schronieniu, myśląc o oczach Aissy, wspominając dźwięk jej głosu, drżenie jej warg — zmarszczone jej brwi i uśmiech.
Przyszła naturalnie. Był dla niej czemś nowem, nieznanem i dziwnem. Był wyższy, silniejszy od mężczyzn, których widywała dotychczas i zupełnie różny od tych, których znała. Należał do rasy zwycięskiej. W Aissie żyło wciąż wspomnienie jej wielkiego nieszczęścia i w związku z tem Willems ukazał się jej otoczony urokiem potęgi i niebezpieczeństwa, urokiem zwalczonej, przezwyciężonej grozy, która się stała zabawką. Tamci zwycięscy mężowie mieli taki sam głęboki głos, patrzyli także na swych nieprzyjaciół twardemi niebieskiemi oczami. A ona sprawiła że te oczy patrzyły czule w jej twarz, że ten głos przemawiał do niej łagodnie! Zaprawdę był mężem. Nie mogła pojąć wszystkiego co mówił jej o swem życiu, ale z fragmentów, które rozumiała, ułożyła sobie opowieść o człowieku wielkim wśród swego plemienia, mężnym i nieszczęśliwym — nieposkromionym zbiegu marzącym o zemście na wrogach. Miał dla niej urok tego co nieznane i nieokreślone — nieprzewidziane i nagłe; urok stworzenia, które jest silne, niebezpieczne, żywe i ludzkie, skłonne się oddać w niewolę.
Była pewna że dojrzał do tego. Czuła to z niezawodną intuicją pierwotnej kobiety spotykającej się z naturalnym porywem. Widywali się dzień w dzień. Gdy stała w pewnem oddaleniu, przysłuchując się jego słowom i trzymając go w miejscu spojrzeniem, słabł jej nieokreślony strach wobec nowej zdobyczy i rozpływał się jak sen, a wzrastało poczucie owej pewności, wyraźne, i przekonywające, i widzialne dla oczu, jakby coś rzeczywistego w pełnym blasku słońca. Była to dla niej głęboka radość, wielka duma, słodycz prawie dotykalna, która zostawiała jakby smak miodu na ustach. Willems leżał wyciągnięty nieruchomo u jej stóp, gdyż wiedział z doświadczenia że najlżejszy ruch mógłby ją spłoszyć w owych pierwszych dniach znajomości. Leżał bardzo spokojnie; żar pragnienia drgał w jego głosie i błyszczał w oczach; ciało zastygło w martwocie. Patrzył na Aissę stojącą nad nim z głową pogrążoną w cieniu szerokich, wdzięcznych liści, które dotykały jej policzka; drobne grona bladozielonych orchidei spływały z pośród gałęzi, mieszając się z czarnemi włosami naokoło jej twarzy, jakby wszystkie rośliny uważały Aissę za swoją — za ożywiony, wspaniały kwiat przebujnego życia, co urodzone w mroku walczy bez wytchnienia, przedzierając się ku słońcu.
Podchodziła codzień trochę bliżej. Śledził jej wolne postępy — stopniowe oswajanie tej kobiety słowami miłości. A słowa te były jednostajną pieśnią pochwalną przesyconą pragnieniem, pieśnią co rozpoczęła się w dniu kiedy świat powstał i ogarnia go jak powietrze, a skończy się dopiero z kresem wszechrzeczy — gdy nie będzie już warg do śpiewania i uszu, które mogłyby słuchać. Willems mówił Aissie że jest piękna i upragniona, i wciąż to powtarzał na nowo, bo gdy jej to mówił, wypowiadał wszystko co w nim było — wyrażał jedyną swą myśl, jedyne uczucie. I śledził jak wyraz lękliwego zdziwienia i nieufności znika z jej twarzy dzień po dniu, jak oczy łagodnieją, jak uśmiech — niby wyczarowany rozkosznym snem — przebywa coraz dłużej na wargach; uśmiech rodzącej się tkliwości, w której czaił się poryw upajającego tryumfu.
Kiedy Aissa znalazła się w pobliżu, znikał cały świat dla tego bezczynnego człowieka prócz spojrzenia jej i uśmiechu. Nie było nic w przeszłości ani w przyszłości, a w chwili bieżącej był tylko promienny fakt jej istnienia. Lecz gdy odeszła, zapadał nagły mrok; Willems zostawał słaby i bezsilny, jakby ograbiony ze wszystkiego co było jego istotą. On, który przeszedł przez życie zaprzątnięty wyłącznie swoją karjerą, pogardliwie obojętny na wszelkie kobiece wpływy, pełen lekceważenia dla ludzi co poddali im się choćby w najlżejszej mierze; on, taki silny, wyższy od innych nawet w swych błędach, uświadomił sobie w końcu że ręka kobiety obdarła go z indywidualności. Gdzież jego pewność siebie i duma ze swych uzdolnień, jego wiara w szczęście, gniew po upadku, pragnienie aby odzyskać majątek i pewność że potrafi tego dokonać? Wszystko to przepadło. Przepadło całe jego męstwo, w sercu został tylko niepokój — w tem sercu, które stało się czemś godnem pogardy, które można było zmącić spojrzeniem lub uśmiechem, udręczyć słowem, ukoić obietnicą.
Gdy upragniony dzień wreszcie nadszedł, gdy Aissa opuściła się na trawę obok Willemsa i szybkim ruchem ujęła jego rękę, siadł nagle i spojrzał jak człowiek zbudzony przez huk domu walącego się na głowę. Cała jego krew, i wrażliwość, i życie skupiły się w tej ręce, zostawiając go bez sił, wstrząsanego zimnym dreszczem wśród nagłej, lepkiej omdlałości, rzekłbyś przeszytego śmiertelną kulą. Odrzucił brutalnie jej dłoń, jakby go sparzyła, i siedział bez ruchu z głową opuszczoną na piersi, wpatrzony w ziemię, chwytając oddech z trudem. Ten poryw lęku i pozornej odrazy nie przestraszył wcale Aissy. Twarz jej była uroczysta a oczy patrzyły na Willemsa z powagą. Dotknęła palcami jego włosów u skroni, musnęła pieszczotliwie policzek, pokręciła leciutko koniec długiego wąsa; a gdy siedział, drżąc od tych dotknięć, uciekła ze zdumiewającą chyżością wśród kaskady dźwięcznego śmiechu, wśród szelestu trawy i gałązek rozbujanych nad ścieżką, zostawiając za sobą tylko niknący szlak ruchu i dźwięku.
Willems dźwignął się powoli jak człowiek obarczony ciężarem i skierował się ku rzece. Rozkoszował się wspomnieniem swej trwogi i swego szczęścia, lecz raz po raz powtarzał sobie z powagą, że na tem musi się skończyć jego przygoda. Zepchnął czółno do wody i podniósł oczy na brzeg, wpatrując się weń długo, spokojnie, jakby po raz ostatni ogarniał wzrokiem miejsce czarownych wspomnień.
Szedł energicznym krokiem, z twarzą skupioną, ku domowi Almayera, niby człowiek co powziął przed chwilą ważne postanowienie. Rysy jego miały wyraz spokojny, surowy, ruchy były rozważne i powolne. Trzymał siebie mocno w garści. Bardzo mocno. Miał wyraźne złudzenie — prawie tak wyraźne jak rzeczywistość — że strzeże zwinnego więźnia. Siedział naprzeciw Almayera w czasie tego obiadu — który był ostatnim ich wspólnym posiłkiem — z twarzą zupełnie spokojną i wzrastającym ciągle strachem aby się sobie nie wymknąć. Niekiedy chwytał brzeg stołu i zaciskał mocno zęby w nagłym przypływie okrutnej rozpaczy, jak człowiek, który zsuwa się w przepaść po gładkiej, stromej pochyłości i usiłuje wbić palce w ustępującą powierzchnię, świadom że zbliża się bezradnie do nieuchronnej zagłady.
Nagle poczuł iż wszystkie jego muskuły odprężają się a wola załamuje. Coś jakby pękło mu w głowie, i tamto pragnienie, tamta myśl odpychana w ciągu wszystkich tych godzin, wdarła mu się do mózgu z żarem i hukiem wybuchu. On musi tę kobietę zobaczyć. Natychmiast! Pojedzie zaraz! Dziś wieczór! Ogarnął go wściekły żal za każdą straconą godziną, każdą mijającą chwilą. Nie było już mowy o oporze. Ale, przejęty instynktownym lękiem przed nieodwołalnem, pragnął z fałszem wrodzonym ludzkiemu sercu zostawić sobie możliwość powrotu. Nie wydalał się nigdy w ciągu nocy. Co Almayer wie o nim? Co sobie pomyśli? Lepiej poprosić o strzelbę. Księżycowa noc... polowanie... Pretekst zupełnie możliwy. Willems skłamie przed Almayerem. Cóż to szkodzi! Kłamał przed sobą każdej chwili. Dlaczego? Z powodu kobiety. I to takiej...
Z odpowiedzi Almayera przekonał się że kłamstwo było zbyteczne. Ludzie dowiadują się o wszystkiem, nawet i tutaj. A niech tam. Obchodzą go tylko stracone sekundy. A gdyby nagle umarł? Gdyby umarł, nie widząc jej przedtem. Nie mogąc...
Gdy popędzał wiosłem czółno płynące ukośnie wśród silnego prądu i gdy śmiech Almayera zabrzmiał mu w uszach, usiłował wmówić w siebie że każdej chwili będzie mógł wrócić. Poprostu pojedzie tylko i spojrzy na miejsce gdzie się spotykali, na drzewo pod którem leżeli kiedy go wzięła za rękę, na trawę gdzie siedziała u jego boku. Tylko pojedzie tam, a potem wróci, nic więcej; ale gdy czółno dotknęło brzegu, wyskoczył, zapominając o lince; czółno tkwiło przez chwilę wśród krzaków, poczem wysunęło się i znikło mu z oczu, nim zdołał się rzucić do wody aby je przymocować. Z początku był jak rażony piorunem. Nie mógł już teraz wrócić, chybaby się udał do podwładnych radży z prośbą o łódź i wioślarzy — a droga do kampongu Patalola prowadziła obok chaty Aissy!
Wszedł na ścieżkę, ociągając się, z rozgorzałemi oczami, jak człowiek który goni za widmem, a gdy znalazł się w miejscu, gdzie poczynała się wąska drożynka prowadząca do polanki Omara, przystanął z wyrazem twarzy bacznym i wytężonym, jakby nasłuchiwał odległego głosu — głosu swego przeznaczenia. Był to głos niewyraźny lecz pełen głębokiej treści; gdy Willems go usłyszał, coś w jego piersi rozdarło się i poszarpało. Splótł palce; trzasnęły mu stawy u rąk i ramion. Na czoło wystąpił pot drobnemi perlistemi kroplami. Rozejrzał się nieprzytomnie. Nad głuchym mrokiem leśnego podszycia wznosiły się szczyty drzew o wysokich gałęziach i liściach rysujących się czarno na bladem niebie — niby fragmenty nocy płynące na księżycowym blasku. Pod nogami ciepła para wznosiła się z nagrzanej ziemi. Dokoła była głęboka cisza.
Willems rozejrzał się za ratunkiem. Ta cisza, ten bezruch wydały mu się chłodną naganą, ostrą odmową, okrutną obojętnością. Wokół niego czyhało niebezpieczeństwo, a w samym sobie oparcia nie znajdował; był tam tylko obraz tej kobiety. Nagle przyszła na niego chwila jasnowidzenia — okrutnego jasnowidzenia, które zstępuje raz w życiu na najbardziej ograniczonego człowieka. Odkrył w sobie dziwną słabość, brak logiki, ślepotę właściwą wszystkim naszym porywom. Zdawało mu się że widzi co się w nim dzieje, i zgroza przejęła go na ten dziwny widok. On, człowiek biały! Człowiek ambitny, praktyczny, którego największą winą był dotąd pewien brak rozsądku i zbyt wielkie zaufanie do prawości swych bliźnich. Tamta kobieta jest ładną dzikuską, i... Usiłował w siebie wmówić że to rzecz bez znaczenia. Bez znaczenia! Daremne były jego wysiłki. Wspólnik Hudiga był już pogrzebany; a teraz narzuciło się Willemsowi bezlitosne uczucie że on, ten zdolny Willems, przepada także. Odebrały mu odwagę nowe wrażenia — których przedtem nie doświadczał nigdy w najlżejszym stopniu, któremi gardził ze swej bezpiecznej pozycji człowieka cywilizowanego. Rozczarował się do siebie. Zdawało mu się, że oddaje jakiemuś dzikiemu stworzeniu nieskalaną czystość swego życia, swej rasy, swej cywilizacji. Nie uświadamiał sobie tego wszystkiego, tylko miał wrażenie iż się zagubił wśród rzeczy nieokreślonych, które były okropne i niebezpieczne. Usiłował walczyć, choć był przekonany o swej porażce — stracił grunt pod nogami — zapadł z powrotem w ciemność. Poddał się ze słabym okrzykiem, wyrzucając w górę ramiona, jak się poddaje wyczerpany pływak: bo nasiąknięty wodą statek zapadł mu się pod nogami; bo noc jest ciemna a brzeg daleki; — bo śmierć jest lepsza od walki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.