Wyga/Mięso/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Wyga‎ | Mięso
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V

Rano, jak zwykle, łódź ich ruszyła jedna z ostatnich. Breck, mimo że był nieświetnym żeglarzem i miał tylko żonę i siostrzeńca do pomocy, dawno już zwinął obóz, naładował łódź i odpłynął o świcie. Nie śpieszył się jednak ani Stine, ani Sprague, nie zdając sobie sprawy z tego, że rzeka może lada dzień zamarznąć. Stękali, guzdrali się, przeszkadzali, marudzili, utrudniając robotę Kitowi i Krótkiemu.
— Stracę wszelki szacunek dla Pana Boga, patrząc na te dwie pokraki w ludzkiej postaci, stworzone na Jego obraz i podobieństwo, — wyraził Krótki w bluźnierczy sposób swe niezadowolenie.
— Ale zato z ciebie zuch co się zowie! — odezwał się Kit, uśmiechając się do niego. — Popatrzeć na ciebie, to się dla Pana Boga szacunku nabiera.
— No, cośniecoś mu się tam oczywiście udało! — bronił się Krótki, zmieszany nieoczekiwaną pochwałą.
Jechali przez jezioro Le Barge. Nie było tu silniejszych prądów. Na czterdzieści mil rozciągały się ciche wody, i wobec braku łagodnych wiatrów trzeba było przez cały czas wiosłować. Lecz pora łagodnych wiatrów minęła, zato z północy dmuchał w zęby gwałtowny, lodowaty wicher. Łódź z trudnością posuwała się naprzód po wzburzonych falach. Nadobitkę sypał gęsty śnieg. Jeden z wioślarzy stale był zajęty czyszczeniem toporem wioseł z przymarzających brył lodu. Stine i Sprague wezwani, aby się wzięli do wioseł, nie ukrywali swego niezadowolenia. Kit nauczył ich, jak pracować wiosłami, zauważył jednak, że chlebodawcy jego udają tylko, że pracują i zanurzają wiosła pod fałszywym kątem.
Po trzech godzinach wiosłowania Sprague rzucił wiosło, domagając się, aby wrócono do ujścia rzeki i poszukano tam schroniska. Zawtórował mu Stine, skutkiem czego tych kilka przebytych już mil przepadło. Powtórzyło się to drugiego i trzeciego dnia.
U ujścia rzeki łodzie, przybywające wciąż od strony Białego Konia, utworzyły całą flotyllę, liczącą co najmniej dwieście czółen. Co dzień przybywało ich czterdzieści — pięćdziesiąt, a ledwie dwie lub trzy łodzie odpływały w północno-zachodnim kierunku i nie wracały. Płytsze miejsca pokrywał już lód, który zwolna przenosił się z mielizny na mieliznę, łącząc się w krę, pływającą po jeziorze. Lada dzień jezioro mogło zamarznąć.
— Moglibyśmy postawić na swojem, gdyby ci ludzie nie mieli marchwianych łap — mówił trzeciego dnia Kit do Krótkiego, kiedy wieczorem suszyli przy ogniu swe kierpce. Nawet dziś moglibyśmy jechać dalej, gdyby nie to, że zachciało się im znowu wrócić. Jeszcze godzina — i bylibyśmy u zachodniego brzegu. Ale to są — to są niemowlęta w pieluchach.
— Pewnie! — zgodził się Krótki. Przysunął do ognia swe kierpce i dumał przez chwilę. — Słuchaj, Kurzawa! Do Dawsonu mamy jeszcze setki mil. Jeśli nie chcemy zamarznąć tutaj, musimy coś zrobić. Jak myślisz?
Kit spojrzał na niego i słuchał:
— Nie możemy być przecie igraszkami w rękach tych smarkaczów — tłumaczył Krótki. — Oni umieją rozkazywać i sypać hopami, ale, — jak sam powiedziałeś — to dzieci! Jeśli mamy się dostać do Dawson, musimy wraz z bagażem przewieźć jeszcze i te dwa tłumoki.
Spojrzeli po sobie.
— Zgoda! — rzekł Kit, podając mu rękę.
Na drugi dzień, na długo jeszcze przed świtem, Krótki wydał okrzyk wojenny.
— Wstawać! — huczał. — Wstawajcie, śpiochy. Tu macie kawę, pijcie. Jedziemy, trzeba się śpieszyć!
Narzekając i stękając, Stine i Sprague musieli ruszyć w drogę o dwie godziny wcześniej niż zwykle. Wichura była gorsza niż dotychczas i po krótkim czasie wszystkie twarze pokryły się szronem a wiosła, oblepione lodem, ciążyły jak nigdy. Mordowali się tak trzy godziny, cztery. Jeden siedział przy sterze, dwóch wiosłowało, a czwarty rąbał lód. W zajęciach tych zmieniali się kolejno. Północno-zachodni brzeg zbliżał się z każdą chwilą, ale i wicher zmieniał się w huragan i wreszcie Sprague, zmęczony i wyczerpany, wyciągnął swoje wiosło. Krótki, choć jego kolej jeszcze nie przyszła, skoczył do wiosła.
— Rąbcie lód — rzekł, podając Sprague’owi siekierę.
— Ale poco to wszystko! — jęknął Sprague. — Nie damy i tak rady. Wracajmy.
— Pojedziemy dalej! — mówił Krótki. — Rąbcie lód. A kiedy wytchniecie — zluzujecie mnie.
Był to ciężki trud, a gdy wreszcie przybili do skalistego brzegu, pełnego raf, pokazało się, że niema miejsca zdatnego do lądowania.
— Mówiłem wam! — odezwał się żałośnie Sprague.
— Aniście nawet nie pisnęli! — odpowiedział Krótki.
— Wracajmy.
Nikt nie odezwał się ani słowem, a Kit, odbiwszy od niegościnnego przylądka, skierował łódź na jezioro. Woda była tak wzburzona, że czasami jedno uderzenie wiosła posuwało łódź zaledwie o stopę naprzód, a zdarzały się chwile, w których wiosłowali na miejscu, znoszeni przez fale. Kit starał się wszelkiemi sposobami dodać otuchy niedołęgom. Tłumaczył im, że żadna z łodzi, które odpłynęły w tym kierunku, nie powróciła, że musi tu być jakieś schronisko, czy miejsce do wylądowania. Pracowali tak godzinę, jedną, drugą.
— Gdybyście, chłopcy, wlali tak w te wiosła kawę, którą popijaliście w łóżkach, z pewnością dawno już siedzielibyśmy przy ogniu! — żartował Krótki. — Kiwacie się i kiwacie, a nie ruszamy się naprzód ani na krok.
W kilka minut później Sprague puścił wiosło.
— Nie mam już sił! — rzekł ze łzami.
— My też! — odpowiedział Kit tak strasznie wyczerpany, że gotów był płakać lub zamordować kogo. — A mimo to pojedziemy dalej.
— Wracajmy. Zawróćcie.
— Krótki, skoro on nie chce wiosłować, weź od niego wiosło.
— Pewnie! — brzmiała odpowiedź. — Może rąbać lód.
Ale Sprague nie chciał oddać wiosła. Stine przestał wiosłować i łódź zaczęła się cofać.
— Zawracać, Kurzawa! — rozkazał Sprague.
Zaś Kit, który nigdy złego słowa nikomu nie powiedział, zadziwił sam siebie.
— Prędzej was djabli wezmą! — krzyknął. — Bierzcie się natychmiast do wiosła!
W chwilach wyczerpania ludzie zapominają o wszelkich prawach cywilizacji. Taka chwila nadeszła. Każdy z tych czterech ludzi doszedł do swego punktu przełomowego. Sprague ściągnął mitynki, dobył rewolweru i zmierzył do sternika. Była to dla Kita rzecz nowa. Nigdy mu nikt rewolwerem nie groził. Ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.
Wyglądało to zupełnie naturalnie.
— Jeżeli nie schowacie tej pukawki — rzekł — odbiorę ją i kostki u rąk wam nią poobijam.
— Jeśli nie zawrócicie, zastrzelę was na miejscu — groził Sprague.
Teraz wmieszał się do tego Krótki. Przestał rąbać lód i szybko stanął za plecami Sprague’a.
— Spróbujcie strzelić! — wołał, wywijając siekierą. — Aż mnie ręka swędzi, aby wam łeb rozwalić. Dalej, rozpoczynajcie tę uroczystość!
— To bunt! — wpadł Stine. — Najęliśmy was do wykonywania naszych rozkazów.
Krótki zwrócił się do niego.
— O, poczekajcie, dostaniecie i wy też swoje, jak tylko skończymy z waszym wspólnikiem, wy, śmierdzący, ofermisty flejtuchu!
— Sprague! — odezwał się Kit. — Daję wam trzydzieści sekund na schowanie rewolweru i założenie wiosła.
Sprague zawahał się, zaśmiał się histerycznie i schował rewolwer, pochylając się nad wiosłem.
Cal po calu posuwali się naprzód jeszcze przez dwie godziny wśród niewypowiedzianych wysiłków wzdłuż pieniącego się od fal skalistego wybrzeża i wkońcu sam Kit już zaczął się obawiać, czy nie strzelił głupstwa. Lecz właśnie w chwili, kiedy zamierzał dać hasło do odwrotu, wjechał w ciasny kanał, szeroki może na dwadzieścia stóp, a prowadzący do osłonionej ze wszystkich stron zatoczki, gdzie najsilniejszy nawet wicher nie marszczył gładkiej powierzchni wody. To była przystań, do której zawijały snać poprzednie łodzie. Przybili do piaszczystego wybrzeża, a podczas gdy ich chlebodawcy leżeli wyczerpani w łodzi, Kit i Krótki rozpięli namiot, rozpalili ogień i zabrali się do gotowania obiadu.
— Co to jest właściwie „śmierdzący, ofermisty flejtuch”, Krótki? — spytał Kit.
— A djabli wiedzą! — wzruszył ramionami. — Ale ja myślę, że to właśnie to —
Wichura, która nad wieczorem zaczęła zcichać, z zapadnięciem nocy zcichła zupełnie i zrobiło się jasno i zimno. Garnuszek kawy, odstawiony z węgli, aby trochę ochłódł i zapomniany, w parę minut później pokrył się skorupą lodową, grubą na pół cala. O ósmej wieczorem, kiedy Sprague i Stine, zawinięci w derki, spali snem wyczerpania, Kit, który poszedł był obejrzeć łódź, wrócił zaniepokojony.
— Jezioro zamarza! — oświadczył Krótkiemu — całe pokryło się już cienkim lodem.
— Cóż myślisz zrobić?
— Mamy jedno tylko wyjście: jezioro dopiero zamarza. Żywszy nurt rzeki jeszcze kilka dni obroni się zamarznięciu. Łódź, która dziś nie opuści jeziora Le Barge, zostanie tu do wiosny.
— Chcesz ruszać zaraz w nocy? Teraz, zaraz?
Kit kiwnął głową.
— Wstawać, śpiochy! — krzyknął, zamiast odpowiedzi, Krótki, rycząc tak głośno, że aż echo zahuczało w górach.
I natychmiast zaczął zwijać namiot.
Obaj młodzi ludzie wstali, jęcząc z bólu, jaki im sprawiały zesztywniałe mięśnie, i słaniając się na nogach z niewyspania.
— Która godzina? — spytał Stine.
— Pół do dziewiątej. Ciemno jeszcze — stwierdził Sprague.
Krótki wyciągnął dwa boczne kołki z ziemi i namiot pochylił się.
— Bo też to nie jest pół do dziewiątej rano — rzekł — ale wieczorem. Prędzej. Jezioro zaczyna zamarzać. Musimy się z niego dziś wydostać.
Stine siedział skrzywiony i wściekły.
— Niech sobie zamarza. My się ani ruszymy.
— Bardzo słusznie. Wobec tego my dwaj siądziemy na łódź i pojedziemy.
— Najęliśmy was...
— Abyśmy was dowieźli do Dawsonu. Wieziemy was, czy nie?
To mówiąc, zwalił im na głowę pół namiotu.
Wyrąbali sobie drogę w cienkim lodzie zatoki i wydostali się na jezioro, gdzie woda ciężka i jakby ze szkłem zmieszana, z każdem uderzeniem wioseł przymarzała do nich. Wydawało się, jakgdyby się ciągnęła, tak się przylepiała do wioseł i, ściekając, zamarzała w powietrzu. Powierzchnia ścinała się coraz bardziej, hamując i tak powolne posuwanie się łodzi.
Nieraz później Kit, odtwarzając sobie w pamięci tę noc i zbierając napółzatarte wspomnienia, ze zdumieniem myślał o tem, jak strasznie musiał wówczas cierpieć Sprague i Stine. On sam miał wrażenie, jak gdyby to była jakaś straszna tysiącletnia walka z mrozem i wyczerpaniem.
Świt zastał ich uwięzionych w lodzie. Stine płakał nad odmrożonemi palcami. Sprague nad odmrożonym nosem, a dotkliwy ból nosa i policzka pozwalał Kitowi domyślać się, że i jego mróz nie oszczędził. W miarę jak się rozwidniało, widzieli dalej, ale dokąd wzrok ich sięgał, wszystko zamieniało się w lód. Woda jeziora zniknęła. O jakie sto sążni dalej widać było północny brzeg. — Krótki przysięgał, że widzi tam koryto rzeki i wodę. Ale tylko on i Kit byli jeszcze zdolni do pracy, więc wiosłami rozbijali lód i tak posuwali się naprzód. Kiedy już siły ich wyczerpały się ostatecznie, porwał ich szybki prąd rzeki. Obejrzawszy się, ujrzeli za sobą kilka łodzi, które przez całą noc posuwały się naprzód a teraz beznadziejnie osiadły na lodzie. Ale wkrótce nurt, lecący z szybkością sześciu mil na godzinę, poniósł łódź za zakręt rzeczny, i jezioro zniknęło im z oczu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.