Strona:Jack London - Wyga.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzie nie mieli marchwianych łap — mówił trzeciego dnia Kit do Krótkiego, kiedy wieczorem suszyli przy ogniu swe kierpce. Nawet dziś moglibyśmy jechać dalej, gdyby nie to, że zachciało się im znowu wrócić. Jeszcze godzina — i bylibyśmy u zachodniego brzegu. Ale to są — to są niemowlęta w pieluchach.
— Pewnie! — zgodził się Krótki. Przysunął do ognia swe kierpce i dumał przez chwilę. — Słuchaj, Kurzawa! Do Dawsonu mamy jeszcze setki mil. Jeśli nie chcemy zamarznąć tutaj, musimy coś zrobić. Jak myślisz?
Kit spojrzał na niego i słuchał:
— Nie możemy być przecie igraszkami w rękach tych smarkaczów — tłumaczył Krótki. — Oni umieją rozkazywać i sypać hopami, ale, — jak sam powiedziałeś — to dzieci! Jeśli mamy się dostać do Dawson, musimy wraz z bagażem przewieźć jeszcze i te dwa tłumoki.
Spojrzeli po sobie.
— Zgoda! — rzekł Kit, podając mu rękę.
Na drugi dzień, na długo jeszcze przed świtem, Krótki wydał okrzyk wojenny.
— Wstawać! — huczał. — Wstawajcie, śpiochy. Tu macie kawę, pijcie. Jedziemy, trzeba się śpieszyć!
Narzekając i stękając, Stine i Sprague musieli ruszyć w drogę o dwie godziny wcześniej niż zwykle. Wichura była gorsza niż dotychczas i po krótkim czasie wszystkie twarze pokryły się szronem a wiosła, oblepione lodem, ciążyły jak nigdy. Mordowali się tak trzy godziny, cztery. Jeden siedział przy