Strona:Jack London - Wyga.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chłopcy, niema gadania! Bierzcie swoje pieniądze! — wołał na nich z wysokiego brzegu Breck.
Krótki wstał, pośliznął się i usiadł w wodzie, ponieważ łódź niespodziewanie zanurzyła się.
— Gwiżdżę na pieniądze — rzekł Krótki. — Dawajcie tę butelkę wódki. Właśnie kiedy już wszystko się skończyło, musiałem sobie przemoczyć nogi. Z pewnością dostanę kataru.

V

Rano, jak zwykle, łódź ich ruszyła jedna z ostatnich. Breck, mimo że był nieświetnym żeglarzem i miał tylko żonę i siostrzeńca do pomocy, dawno już zwinął obóz, naładował łódź i odpłynął o świcie. Nie śpieszył się jednak ani Stine, ani Sprague, nie zdając sobie sprawy z tego, że rzeka może lada dzień zamarznąć. Stękali, guzdrali się, przeszkadzali, marudzili, utrudniając robotę Kitowi i Krótkiemu.
— Stracę wszelki szacunek dla Pana Boga, patrząc na te dwie pokraki w ludzkiej postaci, stworzone na Jego obraz i podobieństwo, — wyraził Krótki w bluźnierczy sposób swe niezadowolenie.
— Ale zato z ciebie zuch co się zowie! — odezwał się Kit, uśmiechając się do niego. — Popatrzeć na ciebie, to się dla Pana Boga szacunku nabiera.
— No, cośniecoś mu się tam oczywiście udało! — bronił się Krótki, zmieszany nieoczekiwaną pochwałą.