Strona:Jack London - Wyga.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeśli zechcą nas oddalić, muszą nam dać żywność przynajmniej na całą zimę.
Ledwie odbili od brzegu na łodzi Brecka i dotarli do prądu, zaczęły przez nią przeskakiwać fale. Nie były one wielkie, ale to było najgroźniejsze ze wszystkiego, co ich mogło spotkać. Krótki drwiąco oglądnął się za siebie, kiedy spostrzegł, że zbliża się nieunikniony skok, a Kitowi dziwnie gorąco zrobiło się koło serca na myśl o tym człowieku, który nie umiał pływać i dla którego w razie jakiegoś wypadku nie było ratunku.
Prąd stawał się coraz gwałtowniejszy, w powietrzu już fruwała piana. W zapadającym zmroku Kit rzucił okiem na Grzywę i skręcający na prawo prąd. Skierował się prosto ku temu prądowi, z radością widząc, że łódź leci wprost na środek Grzywy. A potem w mokrym obłoku, lecąc na falach, to znów pod niemi, nie zdawał sobie właściwie już z niczego jasno sprawy, wyjąwszy tylko to, że całym ciężarem napierał na rękojeść steru i pragnął, żeby go tak wuj mógł zobaczyć. Wyskoczyli wreszcie z odmętów bez tchu, przemoczeni, z łodzią pełną wody niemal po brzegi. Lżejsze skrzynie i worki pływały w łodzi. Kilkoma mądremi uderzeniami wiosłem Krótki skierował łódź z prądu na płytką wodę, która poniosła ich dalej, aż wkońcu łagodnie dotknęli brzegu. Tam stała pani Breck i spoglądała zgóry ku nim. Modlitwa jej została wysłuchana i teraz łzy spływały jej po policzkach.