Wyga/Mięso/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Wyga‎ | Mięso
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Przewiózłszy przez Pułapkę Kanyonu łódź nieznajomego, który przedstawił się im jako Breck, Kit i Krótki zaznajomili się z jego żoną, szczupłą dziewczęcego wyglądu kobietą, której błękitne oczy były pełne łez wdzięczności. Breck chciał wręczyć Kitowi pięćdziesiąt dolarów, a gdy ten odmówił, kusił niemi Krótkiego.
— Cudzoziemcze — odpowiedział mu Krótki, — przyszedłem tu z zamiarem wybicia pieniędzy z ziemi a nie z sakiewek bliźnich.
Breck zaczął szukać w łodzi i znalazł butelkę wódki. Krótki już był wyciągnął po nią rękę, ale naraz cofnął się i potrząsnął przecząco głową.
— Mamy jeszcze przed sobą Białego Konia, który podobno jest gorszy od Pułapki Kanyonu. Doprawdy nie wolno mi przyjąć ani kieliszka w takich okolicznościach.
Przybili do brzegu o kilka mil niżej i wszyscy czterej poszli przyjrzeć się tej złej wodzie. Rzeka, która była nieprzerwanym ciągiem prądów o nierównym nurcie, odbita przez skalną rafę, biegła ku prawemu brzegowi. Cała masa wody, pędząc „z fałszem” w ciasne przejście, wzmagała w przerażający sposób swą szybkość, wyrzucając wielkie fale białe i wściekłe. To była straszna Grzywa Białego Konia, pochłaniająca jeszcze większą ilość ofiar, niż Pułapka Kanyonu. Z jednej strony Grzywy warczał świdrowaty wir, ściągający wszystko na dno — po drugiej stronie drugi wielki wir marszczył czarną powierzchnię wody. Aby przedostać się tędy, musiało się jechać samym środkiem Grzywy.
— To znacznie gorsze od Pułapki — stwierdził Krótki.
Kiedy tak stali nad wodą, na rzece pokazała się łódź. Była to duża łódź, długa na jakie trzydzieści stóp, wioząca kilka tonn bagażu i obsługiwana przez sześciu ludzi. Zanim dotarła do Grzywy, zanurzyła się kilka razy i znów pokazała na falach, ginąc chwilami w obłoku piany.
Krótki zerknął z pod oka na Kita i rzekł:
— Piękna łódź i jedzie ładnie. Wciągnęli wiosła. Oho, już zaczyna. Boże, przepadła! Nie, widzicie ją!...
Łódź mimo swej wielkości zniknęła w tumanie, unoszącym się nad spienionemi grzbietami fal. W następnej chwili pojawiła się, niesiona przez fale, w samym gąszczu Grzywy. Kit z przerażeniem ujrzał cały spód łodzi nad wodą. Czółno zawisło na mgnienie oka w powietrzu. Wioślarze siedzieli na swoich miejscach bezczynnie, wyjąwszy sternika, który stał wtyle łodzi u steru. Nastąpił skok nadół i łódź znowu zniknęła z oczu. Trzy razy tak wyłaniała się i ginęła w falach, aż nagle stojący na brzegu ujrzeli, jak wir po prawej stronie chwycił jej przód i wyciągnął ją z Grzywy. Sternik, napróżno całym ciężarem ciała stawiając opór wirowi, poddał się nagle, pomagając łodzi wpłynąć w krąg wiru.
Trzy razy wracali, za każdym razem tak blisko skały, na której stał Kit z Krótkim, że można było skoczyć na pokład łodzi. Sternik, mężczyzna z zapuszczoną niedawno rudą brodą, przesłał mu pozdrowienie dłonią. Jedyne wyjście z tego pola wirów było przez Grzywę, i robiąc po raz trzeci koło, łódź wpłynęła w nią ukośnie dziobem. Obawiając się może, aby wiry łodzi nie wciągnęły, sternik nie starał się w porę naprostować jej biegu. Kiedy to uczynił, było za późno. Łódź naprzemiany, to wisząc w powietrzu, to idąc pod wodę, płynęła naukos przez Grzywę w wirowy lej po drugiej stronie rzeki. O jakie sto stóp dalej pokazały się pływające w wodzie skrzynie i toboły, a potem spód przewróconej łodzi i głowy sześciu rozproszonych ludzi. Dwu udało się dotrzeć do płytkiej wody u brzegu, czterech utonęło, a wszystko co mogło się utrzymać na powierzchni wody, zniknęło z oczu, zniesione szybkim prądem za zakręt rzeki.
Przez dłuższą chwilę panowało milczenie.
Pierwszy odezwał się Krótki.
— Chodź! — rzekł do Kurzawy. — Tak czy siak musimy łódź przepchać. Spietram się, jak się będę dłużej przyglądał.
— Pojedziemy, aż się za nami zakurzy! — odpowiedział mu z zawziętym uśmiechem Kurzawa.
— A ty z pewnością zasłużysz sobie na swój przydomek — odrzekł Krótki, poczem, zwróciwszy się do chlebodawców, zawołał: — Panowie idą?
Nie dosłyszeli jakoś, prawdopodobnie z powodu huku.
Brodząc w śniegu wysokim na stopę, wrócili na miejsce, gdzie prąd się zaczynał, i odwiązali łódź. Kit myślał tylko o dwóch rzeczach: o charakterze i odwadze swego towarzysza, a myśl ta dodawała mu bodźca, a bodźca również dodawała mu myśl, że tak stary Izaak Bellew, jak i wszyscy inni członkowie tej rodziny, dokonywali podobnych czynów w swym zwycięskim pochodzie na Zachód. Co oni mogli zrobić, tego i on dokaże. To było mięso, twarde mięso i Kurzawa czuł jak nigdy, że takie mięso mogą jeść tylko silni ludzie.
— Syp prosto na sam wierzchołek grzbietu! — krzyknął mu Krótki, wkładając do ust zwitek tytoniu, kiedy coraz szybciej lecąca łódź kierowała się ku prądom.
Kit kiwnął głową; zwaliwszy się całą siłą i całym ciężarem ciała na ster, spróbował go i ruszył wprost na prądy.
Kiedy w kilka minut później napół żywi przybili w płytkiej wodzie do brzegu poniżej Białego Konia, Krótki wypluł sok tytoniowy, wypełniający mu usta, i potrząsnął dłonią Kurzawy.
— Mięso! mięso! — śpiewał. — Jemy je na surowo! Jemy je żywcem!
Na brzegu spotkali Brecka. O parę kroków dalej stała jego żona. Kit uścisnął rękę Brecka.
— Obawiam się, że wasze czółno tego nie dokaże — rzekł. — Jest mniejsze od naszego i, zdaje mi się, łatwo wywrotne.
Breck wyjął paczkę banknotów.
— Dam wam po sto dolarów na głowę, jeśli mi je przewieziecie.
Kit popatrzył chwilę na miotające się fale Grzywy Białego Konia. Zapadał długi, pogodny zmierzch, zdawało się, że jest zimniej, a krajobraz nabrał jakichś czarnych, dzikich tonów.
— Nie o to idzie — odezwał się Krótki. — Nie potrzebujemy waszych pieniędzy. Nigdybyśmy ich nie wzięli. Ale mój towarzysz jest specjalistą od łódek, a jeśli on mówi, że wasza łódź nie jest pewna, to wie co mówi.
Kit kiwnął głową, ale przypadkiem wzrok jego padł na panią Breck. Utkwiła w nim oczy i Kit pojął, że jeśli widział kiedy w oczach kobiety modlitwę, to widział ją właśnie w jej wzroku. Krótki powiódł wejrzeniem za jego oczami i zrozumiał, co się dzieje. Patrzyli tak na siebie zakłopotani i milczeli. Wreszcie, tknięci wspólną myślą, kiwnęli głowami i ruszyli w powrotną drogę ku Białemu Koniowi. Ale ledwie zrobili sto kroków, kiedy spotkali Stine’a i Sprague’a, idących z biegiem rzeki.
— Dokąd? — spytał szorstko Sprague.
— Przewieźć łódkę tego człowieka — odpowiedział Krótki.
— Nie, dosyć tego. Robi się ciemno. Rozbijecie namioty i przygotujecie obozowisko.
Kita ogarnął wstręt tak wielki, iż nie pozwalał mu ust otworzyć.
— Ten człowiek jest z żoną — rzekł Krótki.
— To jego rzecz — rzucił Stine.
— I Kurzawy i moja! — odrzekł Krótki.
— Zabraniam wam, Kurzawa, — rzekł Sprague szorstko, — jeszcze jeden krok a oddalę was.
— A ja was, Krótki — dodał Stine.
— I djabli was obu bez nas wezmą! — wybuchnął Krótki. — Jakże dojedziecie na swej przeklętej łodzi do Dawsonu? Kto wam poda kawę do łóżka, kto wam zrobi manikurę? Chodźcie, Kurzawa. Nie mogą nas puścić kantem. Mamy przecie umowę. Jeśli zechcą nas oddalić, muszą nam dać żywność przynajmniej na całą zimę.
Ledwie odbili od brzegu na łodzi Brecka i dotarli do prądu, zaczęły przez nią przeskakiwać fale. Nie były one wielkie, ale to było najgroźniejsze ze wszystkiego, co ich mogło spotkać. Krótki drwiąco oglądnął się za siebie, kiedy spostrzegł, że zbliża się nieunikniony skok, a Kitowi dziwnie gorąco zrobiło się koło serca na myśl o tym człowieku, który nie umiał pływać i dla którego w razie jakiegoś wypadku nie było ratunku.
Prąd stawał się coraz gwałtowniejszy, w powietrzu już fruwała piana. W zapadającym zmroku Kit rzucił okiem na Grzywę i skręcający na prawo prąd. Skierował się prosto ku temu prądowi, z radością widząc, że łódź leci wprost na środek Grzywy. A potem w mokrym obłoku, lecąc na falach, to znów pod niemi, nie zdawał sobie właściwie już z niczego jasno sprawy, wyjąwszy tylko to, że całym ciężarem napierał na rękojeść steru i pragnął, żeby go tak wuj mógł zobaczyć. Wyskoczyli wreszcie z odmętów bez tchu, przemoczeni, z łodzią pełną wody niemal po brzegi. Lżejsze skrzynie i worki pływały w łodzi. Kilkoma mądremi uderzeniami wiosłem Krótki skierował łódź z prądu na płytką wodę, która poniosła ich dalej, aż wkońcu łagodnie dotknęli brzegu. Tam stała pani Breck i spoglądała zgóry ku nim. Modlitwa jej została wysłuchana i teraz łzy spływały jej po policzkach.
— Chłopcy, niema gadania! Bierzcie swoje pieniądze! — wołał na nich z wysokiego brzegu Breck.
Krótki wstał, pośliznął się i usiadł w wodzie, ponieważ łódź niespodziewanie zanurzyła się.
— Gwiżdżę na pieniądze — rzekł Krótki. — Dawajcie tę butelkę wódki. Właśnie kiedy już wszystko się skończyło, musiałem sobie przemoczyć nogi. Z pewnością dostanę kataru.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.