Wyga/Człowiek z drugiego brzegu/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI

— Mój pogląd na tę sprawę jest zupełnie jasny. Że to on zabił Kinade’a, nie ulega najmniejszej wątpliwości. Nie wiemy tylko z jakiego powodu. Wczoraj wieczorem słyszeliśmy całą historję. Poco zaczynać znowu od początku. Ja głosuję — winien.
W taki sposób zaczęła się rozprawa Kurzawy. Mówca, wysoki, chudy, kościsty człowiek z Colorado okazał niezadowolenie a nawet rozdrażnienie, kiedy Harding sprzeciwił się jego żądaniu, zaczął się domagać, aby rozprawa odbyła się zupełnie prawidłowo, i mianował sędzią i przewodniczącym niejakiego Chunk’a Wilson’a. Mieszkańcy Dwóch Chat zorganizowali się w trybunał sędziów przysięgłych z tym tylko wyjątkiem, że Lucy odmówiono prawa głosowania, czy Kurzawa jest winien czy nie winien.
Kiedy się to działo, Kurzawa, siedząc na ławie w kącie izby, usłyszał prowadzoną szeptem rozmowę między Breckiem a jednym z górników.
— Nie macie na sprzedaż nawet tych pięćdziesięciu funtów mąki? — pytał Breck.
— Nie macie dość piasku, by zapłacić tyle, ilebym ja zażądał.
— Dam wam dwieście.
Człowiek potrząsnął przecząco głową.
— Trzysta, trzysta pięćdziesiąt.
Zgodzili się na czterysta. Górnik skinął głową i rzekł:
— Chodźcie do mej chaty odważyć złoto.
Zwolna przecisnęli się przez ciżbę ku drzwiom i wyśliznęli się. Po kilku minutach Breck wrócił sam.
Właśnie Harding składał swe zeznania, kiedy Kurzawa ujrzał, jak drzwi uchylają się zwolna i w otworze pojawiła się twarz górnika, który sprzedał Breckowi mąkę. Człowiek ten robił różne miny i gwałtownie kiwał na kogoś znajdującego się w izbie; ten ktoś, siedzący przy piecu, wstał i zaczął się zwolna przeciskać przez ciżbę ku drzwiom.
— Dokąd, Sam? — zapytał Shunk Wilson.
— Zaraz wrócę — odpowiedział Sam, — muszę wyjść.
Kurzawie pozwolono zadać świadkom parę pytań i właśnie Harding znajdował się w krzyżowym ogniu pytań, kiedy z zewnątrz doleciało skomlenie psów w uprzęży oraz zgrzyt i turkot płozów. Ktoś znajdujący się niedaleko drzwi wyjrzał na dwór.
— To Sam i jego spólnik z pełnym psim zaprzęgiem jadą ku rzece Stewarta — oznajmił człowiek przy drzwiach.
Przez jakie pół minuty panowało milczenie, podczas którego zgromadzeni znacząco spoglądali po sobie; powszechne podniecenie ogarnęło zebranie. Kurzawa, patrząc z pod oka, ujrzał, jak Breck, Lucy i jej mąż coś między sobą szeptali.
— No dalej — odezwał się Shunk Wilson szorstko do Kurzawy.
— Skończcie z temi pytaniami, wiemy, co staracie się udowodnić — mianowicie, że drugiego brzegu nie przeszukano. Świadkowie potwierdzają to, my również temu nie przeczymy. To było zbyteczne. Ani jeden ślad nie prowadził na drugi brzeg.
— A jednak mimo wszystko na drugiem brzegu ktoś był — obstawał Kurzawa.
— Na tem daleko nie zajedziecie, młody człowieku. Nie jest nas tu zbyt dużo nad Mc Question i z łatwością możemy się policzyć.
— A kogoście to wygnali przed dwoma tygodniami z obozu? — zapytał Kurzawa.
— To był Alonzo Miramar, Meksykanin. Cóż ten złodziej żywności ma z tem wszystkiem do czynienia?
— Nic, panie sędzio, wyjąwszy to jedno tylko, że jego nie wzięliście w rachubę.
— On poszedł w dół rzeki, nie w górę.
— A skąd wiecie, dokąd poszedł?
— Widziałem, jak stąd wyszedł.
— I to wszystko, co o nim wiecie?
— Wcale nie, młody człowieku, wiem, zresztą my wszyscy wiemy, że miał żywności tylko na cztery dni, a nie miał strzelby, aby coś upolować. Jeśli się nie dostał do jakiejś osady nad Yukonem, z pewnością dawno już odwalił kitę.
— Zdawałoby się, że policzyliście w tym kraju nietylko wszystkich ludzi ale i wszystkie strzelby — zauważył Kurzawa złośliwie.
Shunk Wilson wpadł w gniew.
— A mnie się zdaje, że wy uważacie mnie za oskarżonego, skoro śmiecie zadawać takie pytania. Następny świadek. — Gdzie jest French Louis?
Podczas kiedy French Louis przedzierał się ku przodowi, Lucy otwarła drzwi.
— Dokąd? — krzyknął Shunk Wilson.
— Zdaje mi się, że ja chyba nie mam tu nic do roboty — odpowiedziała Lucy lekceważąco. — Głosować i tak nie mogę a izba jest tak natłoczona, że tchu złapać nie można.
W kilka minut później wyszedł za nią jej mąż.
Odgłos zatrzaśniętych drzwi był dla sędziego pierwszem ostrzeżeniem, że coś się dzieje.
— Kto to był? — zapytał, przerywając opowiadanie Pierre’a.
— Bill Peabody — krzyknął ktoś. — Powiedział, że musi o coś zapytać żony i że zaraz wróci.
Zamiast Billa wróciła Lucy i, zrzuciwszy kożuch, zajęła swoje dawne miejsce przy piecu.
— Mojem zdaniem możemy zrezygnować z przesłuchania pozostałych świadków — zadecydował Shunk Wilson, kiedy Pierre skończył. — Wiemy, że oni mogą tylko potwierdzić wszystko, cośmy dotychczas słyszeli. Słuchajcie, Sorensen, idźcie zaraz i przyprowadźcie tu Billa Peabody. Zaraz poddamy pod głosowanie wyrok. A teraz możecie wstać i powiedzieć, co chcecie, nieznajomy, o tem wszystkiem. Zaś my, korzystając z tego, nie zmarnujemy czasu, lecz równocześnie kolejno obejrzymy sobie obie strzelby, amunicję i kule, które spowodowały śmierć.
W połowie opowiadania, jak się dostał w te strony i właśnie w chwili, kiedy opisywał, jak do niego z zasadzki strzelano i jak się schronił na brzeg, oburzony Shunk Wilson przerwał Kurzawie.
— Młody człowieku, przecież takie zeznania nie mają żadnego sensu, to jest tylko marnowanie drogiego czasu. Prawda, wy macie prawo łgać, aby się wykręcić od stryczka, ale nam ani w głowie słuchać takich głupstw. Strzelba, amunicja, kula, która zabiła Joye Kinade’a — wszystko świadczy przeciw wam. Co to takiego, znowu ktoś wychodzi?
Wdarł się mróz, nabierając kształtów i substancji w ciepłej izbie, podczas gdy z za okien doleciało szybko oddalające się skomlenie psów.
— To Sorensen i Peabody — wykrzyknął ktoś. — Grzmocą psy z całej siły i lecą w dół rzeki.
— Co do djabła — przerwał Shunk Wilson i z otwartemi ze zdumienia ustami patrzył chwilę na Lucy.
— Mojem zdaniem pani Peabody może nam to chyba wytłumaczyć.
Lucy potrząsnęła przecząco głową i zacisnęła wargi, wobec czego gniewne i nieufne spojrzenie Shunka Wilsona zsunęło się na Brecka i zawisło na nim.
— A mojem zdaniem, ten nowoprzybyły, z którym się pani zadaje, mógłby nam to wyjaśnić, gdyby chciał.
Breck, zakłopotany, spostrzegł, że wszystkie oczy zwrócone są ku niemu.
— Sam coś z nim szachrował[1] przed odjazdem! — ktoś wykrzyknął.
— Słuchajcie, panie Breck! — mówił w dalszym ciągu Shunk Wilson. — Spowodowaliście przerwę w procesie i teraz musicie się wytłumaczyć. Czego się tu kręcicie?
Breck chrząknął bojaźliwie i odpowiedział:
— Próbowałem tylko, czy nie mógłbym dostać trochę żywności.
— Niby za co?
— Oczywiście za złoty piasek.
— A skądżeście go wzięli?
Breck nie odpowiedział.
— On się włóczył nad górnym biegiem Stewarta — zawołał któryś z mężczyzn. — Zetknąłem się z nim przed tygodniem, kiedy byłem na polowaniu, i muszę wam powiedzieć, że już wtedy wyraźnie krył się z czemś.
— Ten piasek nie jest stamtąd — odezwał się Breck. — Ja rozpatrywałem tam tylko warunki dotyczące pewnego pomysłu hydraulicznego.
— Przynieście tu swoje sakwy i pokażcie swój piasek — rozkazał Wilson.
— Mówię wam jeszcze raz, że ten piasek nie jest stamtąd.
— Niech będzie, pokażcie go!
Breck udawał, że się wzdraga, jednakże otaczające go twarze były groźne. Wobec tego ociągając się, zaczął szukać w kieszeni swego kaftana. Kiedy z niej wyciągał blaszaną puszkę na pieprz, zawadził o coś, co było widocznie twardym przedmiotem.
— Wyjmijcie wszystko! — huknął Shunk Wilson.
A wtenczas wychynął na światło dzienne jeden złoty kamuszek pierwszej klasy, żółty, złoto jakiego nikt jeszcze nie widział. Shunk Wilson otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Jakich sześciu sędziów przysięgłych, rzuciwszy okiem na te skarby, skierowało się ku drzwiom. Stanąwszy w nich równocześnie, klnąc i potrącając się, wysypali się za drzwi. Sędzia wytrząsnął zawartość puszki na pieprz na stół a na widok kańciastych brył rodzimego złota, znowu kilkunastu ludzi kropnęło się ku drzwiom.
— Dokąd? — zapytał Eli Harding, kiedy Shung poskoczył za nimi.
— Rozumie się — po psy.
— Więc nie powiesicie go?
— Niema teraz na to czasu. Może poczekać, aż wrócimy. I mojem zdaniem posiedzenie należy odroczyć. Nie czas na marudzenie.
Harding zawahał się. Rzucił wściekłe spojrzenie na Kurzawę, zauważywszy jednak równocześnie Pierre’a, kiwającego od drzwi na Louis’a, popatrzył jeszcze raz na złoto, leżące na stole i powziął postanowienie.
— Ucieczka na nic się nie zda! — rzucił Kurzawie przez ramię. — Zwłaszcza, że ja pożyczę sobie od was psy.
— A cóż to znów takiego? Może znowu jedna z tych przeklętych gonitw — zapytał stary traper kłótliwym i skarżącym się falsetem, gdy krzyki mężczyzn i skomlenie psów zmąciły ciszę izby.
— Rozumie się — odpowiedziała Lucy. — W życiu swojem nie widziałam takiego złota. Pomacajcie, dziadku!
Starzec wziął do ręki wielką bryłę.
Wcale mu nie zaimponowała.
— Kiedyś, zanim ci opętani górnicy tu przyszli i zaczęli płoszyć zwierzynę — skarżył się, — to był kraj, w którym można było dużo futer upolować.
Drzwi otwarły się naraz i do izby wszedł Breck.
— Doskonale! — rzekł. — Nas czworo, oto wszystko, co zostało w obozie. Mojemi śladami zajadą w górę Stewarta na czterdzieści mil, a przy największym pośpiechu nie będą mogli wrócić z tej okrężnej wycieczki prędzej jak za pięć do sześciu dni. Mimo wszystko, Kurzawa, najwyższy czas żebyście ruszyli w drogę.
Breck przyłożył swój nóż myśliwski do jego więzów.
— Przypuszczam, że pani nie będzie miała nic przeciwko temu — rzekł ze znaczącą grzecznością.
— Jeśli tu ma się odbywać znowu jakaś strzelanina, to chciałbym, żeby mnie kto naprzód odprowadził do innej chałupy.
— Róbcie swoje i nie krępujcie się mną — odpowiedziała Lucy. — Jeśli nie zasługuję na to, aby móc głosować za powieszeniem człowieka, nie mam prawa go zatrzymywać.
Kurzawa wstał, rozcierając przeguby w miejscach, w których więzy zatamowały obieg krwi.
— Wszystko dla was przygotowałem — mówił Breck, — żywność na dziesięć dni, koce, zapałki, tytoń, siekierę i karabin.
— Idźcie — dodawała mu odwagi Lucy. — Schrońcie się w górach, nieznajomy człowieku, i niech was Bóg prowadzi.
— Zanim odjadę, chciałbym się porządnie najeść — odpowiedział Kurzawa — a kiedy stąd wyruszę, wiedzcie, że pojadę w górę rzeki Mc Question a nie w dół. I chciałbym, Breck, żebyście pojechali razem ze mną. Musimy na drugim brzegu rzeki odszukać tego człowieka, który naprawdę dopuścił się morderstwa.
— A ja wam mówię, posłuchajcie lepiej mojej rady i sypcie z biegiem Stewarta ku Yukonowi — zaoponował Breck. — Kiedy ta banda wróci z pustemi rękami, będzie wściekła.
Kurzawa roześmiał się.
— Breck, ja nie mogę teraz opuścić tych stron, znalazłem tu parę interesów. Muszę się tu na jakiś czas osiedlić i pracować. Wszystko mi jedno, uwierzycie czy nie, ja faktycznie znalazłem jezioro Niespodzianek. Stamtąd właśnie jest to złoto. A oprócz tego zabrali mi moje psy, muszę zaczekać, aż mi je oddadzą. Wiem, co robię. Ktoś się stanowczo na drugim brzegu rzeki ukrywał, prawie cały magazyn do mnie wystrzelał.
Kiedy w pół godziny później siedział za wielkim talerzem, na którym leżał „steak” łosiowy i właśnie, podnosił do ust wielki kub kawy, nagle zerwał się z krzesła. Pierwszy usłyszał brzęk dzwonków. Lucy otworzyła naoścież drzwi.
— Hello, Spike, hello, Methody! — witała dwóch okrytych szronem mężczyzn, pochylonych nad jakiemś brzemieniem, leżącem na sankach.
— Wracamy prosto z Górnego Obozu — rzekł jeden z nich, kiedy wtoczyli się do izby z jakimś owiniętym w kożuch przedmiotem, który dźwigali z niezwykłą ostrożnością. — A oto cośmy po drodze znaleźli.
— Zanieście go tu, do tej komórki — wskazała Lucy.
Pochyliwszy się, odgarnęła kożuch, z którego wynurzyła się twarz, składająca się głównie z wielkich wytrzeszczonych, czarnych oczu i skóry ciemnej, zżartej bezustannemi ukąszeniami mrozu, ściśle przylegającemi do kości.
— Przecież to Alonzo! — wykrzyknęła. — Biedny, zagłodzony warjacie.
— Oto człowiek z drugiego brzegu rzeki — mruknął Kurzawa do Brecka.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
— Znaleźliśmy go plondrującego schowek,[2] który prawdopodobnie zrobił sobie Harding — tłumaczył jeden z nowoprzybyłych. — Żarł surową mąkę i zamarzniętą wędzonkę. Jakeśmy go złapali, krzyczał i piszczał jak jastrząb. Spojrzyjcie tylko na niego. Jest zagłodzony i napółzmarznięty. Kipnie lada chwila.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W pół godziny później, kiedy naciągnięto kożuch na nieruchomy kształt w komórce, Kurzawa zwrócił się do Lucy.
— Pani Peabody! Gdyby pani nie wzięła mi tego za złe, z gustem wsunąłbym jeszcze jeden taki „steak”. Tylko proszę jeśli łaska, żeby był grubszy i nie tak wysmażony.





  1. Szachrował. W oryginale: Sam was chewing the rag with him. Dosłownie: Sam żuł razem z nim szmatę. Jest to wyrażenie traperskie na kłótnię i pojedynek, a pochodzi z następującego zwyczaju: dwaj pokłóceni traperzy brali w zęby końce jednej i tej samej chustki i, naciągnąwszy ją dla utrzymania dystansu, kłuli się nożami. U nas „strzelano się przez chustkę”. Ponieważ targowanie się jest czemś w rodzaju kłótni — stąd to wyrażenie.
  2. Schowek. Traperzy i poszukiwacze złota, robiący długie podróże po kraju, robią sobie w różnych stronach schowki lub skrytki, w których przechowują zapasy żywności, narzędzia, amunicję a nawet broń zapasową na wypadek, gdyby im czego w drodze zabrakło. Śpiżarnie, wykopane w ziemi. — Przyp. tłum.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.