Strona:Jack London - Wyga.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A oprócz tego zabrali mi moje psy, muszę zaczekać, aż mi je oddadzą. Wiem, co robię. Ktoś się stanowczo na drugim brzegu rzeki ukrywał, prawie cały magazyn do mnie wystrzelał.
Kiedy w pół godziny później siedział za wielkim talerzem, na którym leżał „steak” łosiowy i właśnie, podnosił do ust wielki kub kawy, nagle zerwał się z krzesła. Pierwszy usłyszał brzęk dzwonków. Lucy otworzyła naoścież drzwi.
— Hello, Spike, hello, Methody! — witała dwóch okrytych szronem mężczyzn, pochylonych nad jakiemś brzemieniem, leżącem na sankach.
— Wracamy prosto z Górnego Obozu — rzekł jeden z nich, kiedy wtoczyli się do izby z jakimś owiniętym w kożuch przedmiotem, który dźwigali z niezwykłą ostrożnością. — A oto cośmy po drodze znaleźli.
— Zanieście go tu, do tej komórki — wskazała Lucy.
Pochyliwszy się, odgarnęła kożuch, z którego wynurzyła się twarz, składająca się głównie z wielkich wytrzeszczonych, czarnych oczu i skóry ciemnej, zżartej bezustannemi ukąszeniami mrozu, ściśle przylegającemi do kości.
— Przecież to Alonzo! — wykrzyknęła. — Biedny, zagłodzony warjacie.
— Oto człowiek z drugiego brzegu rzeki — mruknął Kurzawa do Brecka.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·