Strona:Jack London - Wyga.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czas którego zgromadzeni znacząco spoglądali po sobie; powszechne podniecenie ogarnęło zebranie. Kurzawa, patrząc z pod oka, ujrzał, jak Breck, Lucy i jej mąż coś między sobą szeptali.
— No dalej — odezwał się Shunk Wilson szorstko do Kurzawy.
— Skończcie z temi pytaniami, wiemy, co staracie się udowodnić — mianowicie, że drugiego brzegu nie przeszukano. Świadkowie potwierdzają to, my również temu nie przeczymy. To było zbyteczne. Ani jeden ślad nie prowadził na drugi brzeg.
— A jednak mimo wszystko na drugiem brzegu ktoś był — obstawał Kurzawa.
— Na tem daleko nie zajedziecie, młody człowieku. Nie jest nas tu zbyt dużo nad Mc Question i z łatwością możemy się policzyć.
— A kogoście to wygnali przed dwoma tygodniami z obozu? — zapytał Kurzawa.
— To był Alonzo Miramar, Meksykanin. Cóż ten złodziej żywności ma z tem wszystkiem do czynienia?
— Nic, panie sędzio, wyjąwszy to jedno tylko, że jego nie wzięliście w rachubę.
— On poszedł w dół rzeki, nie w górę.
— A skąd wiecie, dokąd poszedł?
— Widziałem, jak stąd wyszedł.
— I to wszystko, co o nim wiecie?
— Wcale nie, młody człowieku, wiem, zresztą my wszyscy wiemy, że miał żywności tylko na cztery dni, a nie miał strzelby, aby coś upolować. Jeśli się nie dostał do jakiejś osady nad Yukonem, z pewnością dawno już odwalił kitę.