Strona:Jack London - Wyga.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówię wam jeszcze raz, że ten piasek nie jest stamtąd.
— Niech będzie, pokażcie go!
Breck udawał, że się wzdraga, jednakże otaczające go twarze były groźne. Wobec tego ociągając się, zaczął szukać w kieszeni swego kaftana. Kiedy z niej wyciągał blaszaną puszkę na pieprz, zawadził o coś, co było widocznie twardym przedmiotem.
— Wyjmijcie wszystko! — huknął Shunk Wilson.
A wtenczas wychynął na światło dzienne jeden złoty kamuszek pierwszej klasy, żółty, złoto jakiego nikt jeszcze nie widział. Shunk Wilson otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Jakich sześciu sędziów przysięgłych, rzuciwszy okiem na te skarby, skierowało się ku drzwiom. Stanąwszy w nich równocześnie, klnąc i potrącając się, wysypali się za drzwi. Sędzia wytrząsnął zawartość puszki na pieprz na stół a na widok kańciastych brył rodzimego złota, znowu kilkunastu ludzi kropnęło się ku drzwiom.
— Dokąd? — zapytał Eli Harding, kiedy Shung poskoczył za nimi.
— Rozumie się — po psy.
— Więc nie powiesicie go?
— Niema teraz na to czasu. Może poczekać, aż wrócimy. I mojem zdaniem posiedzenie należy odroczyć. Nie czas na marudzenie.
Harding zawahał się. Rzucił wściekłe spojrzenie na Kurzawę, zauważywszy jednak równocześnie Pierre’a, kiwającego od drzwi na Louis’a, popatrzył