Strona:Jack London - Wyga.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stkiem. Zaś my, korzystając z tego, nie zmarnujemy czasu, lecz równocześnie kolejno obejrzymy sobie obie strzelby, amunicję i kule, które spowodowały śmierć.
W połowie opowiadania, jak się dostał w te strony i właśnie w chwili, kiedy opisywał, jak do niego z zasadzki strzelano i jak się schronił na brzeg, oburzony Shunk Wilson przerwał Kurzawie.
— Młody człowieku, przecież takie zeznania nie mają żadnego sensu, to jest tylko marnowanie drogiego czasu. Prawda, wy macie prawo łgać, aby się wykręcić od stryczka, ale nam ani w głowie słuchać takich głupstw. Strzelba, amunicja, kula, która zabiła Joye Kinade’a — wszystko świadczy przeciw wam. Co to takiego, znowu ktoś wychodzi?
Wdarł się mróz, nabierając kształtów i substancji w ciepłej izbie, podczas gdy z za okien doleciało szybko oddalające się skomlenie psów.
— To Sorensen i Peabody — wykrzyknął ktoś. — Grzmocą psy z całej siły i lecą w dół rzeki.
— Co do djabła — przerwał Shunk Wilson i z otwartemi ze zdumienia ustami patrzył chwilę na Lucy.
— Mojem zdaniem pani Peabody może nam to chyba wytłumaczyć.
Lucy potrząsnęła przecząco głową i zacisnęła wargi, wobec czego gniewne i nieufne spojrzenie Shunka Wilsona zsunęło się na Brecka i zawisło na nim.
— A mojem zdaniem, ten nowoprzybyły, z któ-