Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Jenerał galopował dalej. Zjechał w dół z wzgórka i skręcił nagle na lewo, Piotr zaś straciwszy go z oczu, dostał się najniepotrzebniej w świecie pomiędzy piechotę maszerującą. Starał się nadaremnie wyswobodzić od żołnierzów otaczających go w około, i którzy spozierali niechętnie, niby pytając: — „A tyś tu po co wlazł“ — na tego grubego cywila w okrągłym, dużym kapeluszu, który najeżdżał na nich w chwili tak ważnej i tak dla nich wszystkich krytycznej.
— Po co ten się tu pcha?! — wykrzyknął w końcu jeden z piechurów zniecierpliwiony. Drugi znowu żołnierz odepchnął silnie konia kolbą od bagnetu. Piotr zaledwie zdołał utrzymać się na grzbiecie swego rumaka, mocno zaniepokojonego i rozwierzganego. W końcu koń wiedziony własnym instynktem, dostał się na czyste pole i tu zaczął pędzić galopem. Zobaczył Piotr wkrótce przed sobą most, na którym stojąc, inni znowu żołnierze strzelali. Wcale się tego nie domyślając, dotarł był do mostu na Kołoczy, pomiędzy Górkami a Borodynem, który Francuzi zaczęli byli atakować zająwszy Borodyno. Z dwóch stron mostu i na łące pokrytej sianem świeżo skoszonem, poruszali się szybko żołnierze z miną wystraszoną. Pomimo gęstej i nieustającej strzelaniny, Piotr jeszcze się nie domyślał, że jest przytomny pierwszemu aktowi tej bitwy wiekopomnej. Zacietrzewiony, zapatrzony, nie zwracał prawie uwagi, na kule z ręcznej broni brzęczące mu koło uszów, niby rój szerszeni, ani na pociski armatnie, przelatujące mu po nad głową z świstem lub warczeniem złowrogiem. Ani się spodziewał, że po tamtej stronie rzeki stoi oddział Francuzów. Nie pojmował nawet przez dłuższą chwilę, że w koło niego padają ranni i zabici.
— A ten co robi na samym przedzie? — krzyknął jakiś głos.
— Na lewo! skręcić na lewo!
Piotr przeciwnie puścił się na prawo i uderzył koniem o konia adjutanta jenerała Rajewskiego. Ten zmierzył go wzrokiem piorunującym i byłby go zelżył najniezawodniej, gdy na szczęście poznał kogo ma przed sobą i grzecznie się z nim przywitał.
— A hrabiego skąd i po co, aż tu bogi przyniosły? — spytał zdumiony.
Nakoniec przejrzał Piotr, że zawadza wszystkim, i że jest w tem miejscu najniepotrzebniejszym. Lękając się więc, żeby komuś w czemś nie przeszkodził, zaczął galopować w tę samą stronę co ów adjutant.
— Czy wolno mi jechać za panem? — zapytał.
— Zaraz, zaraz — adjutant skinął ręką, spiesząc na przeciw jakiegoś tłustego pułkownika, któremu miał właśnie powtórzyć rozkaz Rajewskiego. Za chwilę powrócił. — Chciej mi łaskawie wytłumaczyć panie hrabio — rzekł — jakim cudem się tu znajdujesz?... Z ciekawości nieprawdaż?
— Tak... zapewne — bąknął Piotr zmięszany. Adjutant zawrócił konia tymczasem, chcąc dalej jechać.
— No! tu jeszcze można jako tako wytrzymać — potrząsł głową oficer. — Ale na lewem skrzydle, gdzie dowodzi Bagration, oddaj się Bogu! Ogień w koło iście piekielny.
— Doprawdy? — Piotr spytał zaciekawiony. — A gdzież oni są?
— Jedź hrabio ze mną, na ten tu wzgórek. Z tamtąd zobaczymy ich najdokładniej. Na wzgórzu nie ma dotąd tak wielkiego niebezpieczeństwa.
— Jadę za panem — Piotr powiódł wzrokiem w około szukając swego sługusa. Teraz dopiero spostrzegł wlokących się po ziemi rannych, a innych znowu, których wkładano na nosze. Jakiś biedny, młodziusieńki, nie wielkiego wzrostu rekrucik, którego kask odleciał był o kilka kroków, leżał na łące nieruchomy, z rozkrzyżowenemi ramionami, z głową opartą o kopicę siana, rozlewającego woń rozkoszną w około.
— A tego czemu nie zabrali? — miał już Piotr na języku. Pomiarkował się jednak i dał pokój niewczesnemu pytaniu, widząc smutek malujący się na twarzy adjutanta i jak spoziera w milczeniu ponurem na trupa chłopczyny. Co do służącego, tego nie mógł Piotr nigdzie odszukać. Sam więc jechał dalej przez dolinę, aż do baterji Rajewskiego. Nie mógł nastarczyć kroku adjutantowi i podskakiwał na siodle co chwila jak piłka.
— Pan hrabia nie nawykły zapewne do konnej jazdy? — adjutant zauważył.
— Oh! to nic — Piotr odrzucił. — Koń bo mój ma chód bardzo nierówny.
— Ejże! Biedny pański koń dostał postrzał w nogę prawą, powyżej kolana! — wykrzyknął oficer. — Winszuję ci panie hrabio. Przeszedłeś dziarsko przez pierwszy chrzest ogniowy.
Przejechali koło szóstego oddziału i znaleźli się wśród chmur dymu, po za plecami artylerji, która na przód wysunięta, strzelała nieustannie, w sposób iście ogłuszający. Dotarli nareszcie do małego lasku, gdzie było trochę ciszej i spokojniej. W cieniu drzew owiewał ich miły wietrzyk, pełen świeżości i woni jesiennych. Zsiedli z koni obaj i zaczęli drapać się pieszo na stromy pagórek.
— Czy zastałem jenerała? — spytał adiutant, oficera na służbie.
— W tej chwili odjechał — brzmiała odpowiedź.
Adjutant zwrócił się do Piotra, nie wiedząc co ma z nim dalej robić.
— Nie troszcz się pan o mnie, proszę usilnie — Piotr przemówił — widząc jego zakłopotanie. — Wyjdę aż na sam szczyt wzgórza.
— Tak, tak... pójdź tam panie hrabio... Widać wszystko jak na talerzu, a nie jest to jeszcze punkt zbyt niebezpieczny... Przyjdę i ja do pana... za chwilę...
Rozłączyli się i dopiero pod wieczór tego dnia samego dowiedział się Piotr, że jego grzecznemu i miłemu towarzyszowi, ramię urwało. Doszedł do baterji ustawionej na owem sławnem wzgórzu, znanej u Rosjan pod nazwiskiem „Baterji Rajewskiego.“ Francuzi zaś ochrzcili ją byli mianem. — „Strasznej, niezdobytej reduty“ — uważając za punkt najważniejszy po stronie Rosjan. Pod tą redutą padło dziesięć tysięcy ludzi. Pagórek otaczały z trzech stron głębokie rowy. Dziesięć paszcz armatnich wyrzucało nieustannie ogniste pociski, przez otwory w okopach. Inne działa wysunięte na sam brzeg, strzelały również. Trochę w tyle po za linją dział skupiono znaczny oddział piechoty. Piotr nie domyślał się wcale, że znalazł się przypadkiem na punkcie najważniejszym z całego pola bitwy. Sądził przeciwnie, że jest to miejsce zupełnie bez znaczenia. Usiadł z boku na wale z ziemi, rozglądając się w koło z uśmiechem dobrodusznym, z rodzajem bezmyślnego zadowolenia. Podnosił się kiedy niekiedy, aby widzieć dokładniej, co się w koło niego dzieje, starając się o to usilnie, żeby w niczem nie przeszkadzać i nie zawadzać żołnierzom, którzy działa nabijali, cofali lub na przód wysuwali i nie zastępować tym drogi, którzy przynosili świeże naboje. Jakby dla kontrastu z piechotą, która doznawała pewnej ckliwości, stojąc w asekuracji armat, artylerzyści byli pełni animuszu, związani między sobą uczuciem braterskiej solidarności. Obecność cywila pomiędzy nimi dotknęła ich jednak nieprzyjemnie. Patrzyli koso na niego, prawie z przestrachem zabobonnym. Podszedł ku niemu oficer od artylerji, postawy imponującej, wzrostu słusznego, przypatrując mu się ciekawie. Drugi znowu, młodziutki poruczniczek, prawie dziecko, z policzkami pełnemi, odstającemi i rumianemi, który pilnował dwóch armat, powiedział nawet tonem surowym:
— Chciej się pan usunąć. Tu nie możesz zostać.
Artylerzyści potrząsali dalej głową z miną kwaśną. Przekonawszy się jednak, że ten poczciwiec w białym kapeluszu w niczem im nie przeszkadza, że siedzi sobie spokojnie, lub przechadza się po wzgórku, narażając się na ogień z taką krwią zimną, jakby znajdywał się na bulewarze i usuwa się przed każdym najgrzeczniej, z nieśmiałym, dobrodusznym uśmiechem, ich pierwotne niezadowolenie, zmieniło się w sympatję szczerą i serdeczną. Uczuwali dla Piotra coś w tym rodzaju, jakby dla psów, kogutów i innych podobnych stworzeń, z któremi żołnierze żyją zwykle w najlepszej zgodzie. Uznali go w myśli za należącego do pułku, dając mu nawet żartobliwe przezwisko nasz Baryń! (nasz pan). Kartacz padł był tuż obok Piotra, osypując mu głowę piaskiem. Strząsnął z włosów ten puder niezwykły i spojrzał w koło z dobrodusznym uśmiechem.
— Więc naprawdę nie boicie się niczego Baryń? — spytał jeden z żołnierzów, szeroki w plecach i z twarzą czerwoną jak piwonja, wyszczerzając do Piotra dwa rzędy zębów dużych i świecących białością, niby kość słoniowa.
— Ty się więc boisz? — Piotr zażartował.
— Ba! — żołnierz strzepnął palcami — jak się tu nie bać takiej dzikiej bestji!... Nikomu ona nie pardonuje... wydrze tak dobrze wnętrzności, lub urwie nogę, czy ramię jenerałowi, jak i prostemu mużykowi... Trudno nie mieć przed nią respektu! — zaśmiał się rubasznie.
Kilku innych żołnierzów zatrzymało się obok Piotra, z uśmiechem przyjacielskim. Byli widocznie zdziwieni i ucieszeni jednocześnie, że rozmawia z nimi tak serdecznie, jakby z równymi sobie.
— My co innego Baryń. To nasze rzemiosło... ale wy z innej gliny ulepieni... dla tego dziwi nas, że się chcecie tak narażać...
— Do armat! — krzyknął gromko na artylerzystów ów młodziutki poruczniczek. Pełnił widocznie raz pierwszy w życiu obowiązek dowódzcy i był wymagającym aż do przesady.
Huk dział i strzelanina z ręcznej broni, wzmagały się z każdą chwilą. Szczególniej na lewem skrzydle, tam gdzie dowodził Bagration, ogień był nieustannie podsycany. Kłęby dymu wznosiły się tak gęste, że Piotr nie mógł nic widzieć po za nimi. Zresztą cała jego uwaga była wytężona na miejsce, w którem się znajdywał. Pierwsze jego wrażenie, wewnętrznego zadowolenia, ustąpiło przed innem uczuciem, wywołanem owym biednym młodziutkim rekrutem, który leżał zabity, tam na łące. Była zaledwie dziesiąta z rana. Z baterji wyniesiono ze dwudziestu ludzi rannych. Dwa działa pękły! pociski baterji nieprzyjacielskiej padały coraz częściej, siejąc postrach i zniszczenie. Artylerzyści nie zdawali się widzieć tego. Słychać było w koło żarciki i wesołą rozmowę.
— Hej, hej!... moja piękna! — wołał jeden z artylerzystów do bomby, która leciała pędem strzały w powietrzu. — Nie tu jeżeli łaska! Zwróć się z twojemi całuskami do piechoty!
— Słuchaj no, to pewnie jakaś swojaczka, że tak jej się pięknie kłaniasz? — zażartował inny stary wiarus, do młodego rekruta, który mimowolnie głowę schylał, ile razy kula świsnęła mu koło ucha.
Kilku żołnierzów skupiło się nad wałem, patrząc na coś z wytężeniem:
— Widzisz?... usunięto forpoczty... Francuzi cofają się widocznie...
— Pilnuj swego nosa! — odburknął szorstko podoficer. — Jeżeli zwijają forpoczty, to zapewne potrzebują ich gdzie indziej. To ich rzecz, a nie twoja, durak! — Porwał żołnierza za ramiona, i pchnął silnie kolanem ku armacie.
Reszta wybuchła śmiechem.
— Działo piąte! Na przód, i strzelać celnie! — zagrzmiała komenda.
— Oho! Niegrzeczna kula zerwała kapelusz z głowy naszemu „panu“ — zaśmiał się jeden z dowcipnisiów, zwrócony do Piotra. — To ci bestja niegodziwa! — splunął gniewnie, widząc jak kartacz urwał nogę żołnierzowi.
— Ej! lisy z was, tchórze! — krzyczał inny na milicjantów, którzy przyszedłszy aby rannych pozbierać, zginali się prawie we dwoje, byle kul uniknąć. — Coś wam ta potrawa nie do smaku. He? Nieprawdaż?
— A to kruki trwożliwe! — zauważył inny, widząc jak milicjanci zatrzymali się osłupiali z przerażenia, na widok żołnierza powalonego na ziemię z nogą urwaną po wyżej kolana.
Uderzyło to Piotra, że po każdej salwie nieprzyjacielskiej, wzmagał się animusz żołnierzy. Tak samo pioruny padają coraz gęściej, im czarniejsze chmury nadciągają, im się wzmaga burza. Ukazał się na wzgórzu jakiś jenerał. Zamienił słów kilka z pułkownikiem artylerji, patrząc niechętnie na Piotra. Zeszedł z pagórka, wydawszy rozkaz piechocie, stojącej w asekuracji armat, żeby położyła się na brzuch, dla uniknienia pocisków nieprzyjacielskich. Wkrótce uderzono w bębny, i piechota ruszyła dalej w zwartych szeregach. Usłyszano komendę, głośne krzyki i silny ogień rotowy. W kilka minut później, wynoszono z tłumu rannych na noszach. Teraz już nikt z artylerzystów nie zwracał uwagi na Piotra. Młody poruczniczek z twarzą rozpłomienioną, wydawał rozkazy coraz głośniej i z większą dokładnością. Artylerzyści znosili naboje, nabijali paszcze armatnie, i spełniali swoją powinność zawadijacko, coraz bardziej podnieceni i rozgorączkowani. Nie szli już teraz, ale biegli podskakując, niby podrzucani przez ukryte wewnątrz ciała sprężyny. Huragan pocisków wzmagał się i przybliżał z każdą chwilą. Wszystkie twarze pałały najwyższym zapałem. I Piotra zaczynał szał ogartywać. W tem ów młody porucznik zbliżył się do głównego dowódzcy, meldując, z ręką u kaszkieta, że kończy się amunicja:
— Mamy ze wszystkiem ośm nabojów... Czy strzelać dalej?
— Skartaczować! — huknął gromko pułkownik, nie odpowiadając wprost na zadane mu pytanie. W tej samej chwili młody oficerek krzyknął boleśnie, zakręcił się na miejscu, i upadł niby ptak trafiony celnym strzałem w powietrzu.
Piotrowi wzrok się zaćmił. Wszystko w koło niego zrobiło się jakieś dziwne, ciemne i niepojęte. Ziemia była zasłana pociskami. Nic nie słyszał, tylko ciągły huk bomb i trzask granatów pękających.
— Kartaczować! — powtórzył pułkownik.
Rzucił się ku niemu przerażony podoficer, zapowiadając szeptem złowrogim, że zabrakło zupełnie amunicji. Wyglądał na marszałka dworu, który przestrzega swego pana podczas uczty, że nagle wina nie stało dla gości.
— Zbóje! Cóż oni sobie myślą? — wrzasnął wściekle pułkownik. Oczy pałały mu gorączką, a z twarzy ściekał pot kroplisty. — Leć do magazynu i sprowadź jaszczyk! — rozkazał jednemu z żołnierzów.
— Ja pójdę pułkowniku! — odezwał się Piotr.
Dowódzca nic mu nie odpowiadając, zrobił kilka kroków tam i nazad:
— Czekać... nie strzelać! — zakomenderował.
Żołnierz, który był odebrał rozkaz sprowadzenia amunicji, potrącił Piotra:
— Na bok! — krzyknął biegnąc pędem w dół. — Tu nie ma miejsca dla pana!
Piotr puścił się za nim w tropy, unikając widoku zabitego porucznika. Kilka bomb przeleciało mu po nad głową i padło to tu, to owdzie.
— Gdzież ja dążę właściwie? — pomyślał stanąwszy o dwa kroki od jaszczyka z amunicją.
Zatrzymał się, nie wiedząc co ma robić dalej ze sobą. Nagle coś nim gwałtownie podrzuciło, huk straszliwy ogłuszył najzupełniej, jasność oślepiająca otoczyła go w koło i padł jak długi twarzą na ziemię. Gdy ochłonął cokolwiek z przerażenia, leżał rozciągnięty na wale. Jaszczyk znikł mu z oczu. Tam gdzie stał, leżały jedynie szczątki niedopalone desek na zielono pomalowanych i jakieś strzępy z ubrania okropnie porozdzieranego. Jeden koń wyplątawszy się szczęśliwie z hołobli, uciekał co tchu. Drugi ranny w bok śmiertelnie rżał żałośnie z bólu ciężkiego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.