Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VI
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Pelagja Daniłówna Meloków, tęga, rosła kobieta, w okularach, na dużym, ale foremnym nosie rzymskim, siedziała spokojniej, otoczona gronem dzieci i domowników w sali jadalnej, wylewając z ołowiu roztopionego rozmaite figury, dla rozrywki jakiejkolwiek. Potem przykładano to „coś“ do ściany, odgadując na cieniu, czem to ma być właściwie i tworząc z tego wnioski i przepowiednie. Nagle usłyszano gwar w sieniach i tupanie nogami.
Maski różnorodne, otrzepywały śnieg z ubrań wierzchnich, lub z kudłów niedźwiedzich i uwalniały wąsy i brody od sopli lodowych, które potworzyły się z oddechu na mrozie siarczystym. Skoro tylko pozrzucano okrycia, maski weszły tłumnie do wielkiej sali, gdzie tymczasem służba na gwałt świece zapalała. Dimmler pajac i francuzka margrabina, ucięli ognistego tropaka, na samym wstępie. Reszta masek, otoczona dziećmi skaczącemi i wrzeszczącemi w niebogłosy z nadmiaru radości, witała się z panią Melukow, zmieniając głos najzupełniej.
— Nie podobna poznać nikogo — wołała rozweselona gospodyni domu. — Na prawdę, wszak to Nataszka?... Patrzcież tylko na nią... tak mi kogoś z mężczyzn przypomina... Edwardzie Karolowiczu, jak wspaniale wyglądasz i jak tańczysz znakomicie. A ten tam śliczny Czerkies, któż to taki?... Ejże, wszak to Sońcia... A my tak się na śmierć nudziły... Ha, ha, ha! jacy wy wszyscy zabawni! Ta Nataszka wygląda raczej na paryskiego gamina, niż na huzara, z tą swoją minką swywolną... Nie mogę patrzeć na nią bez śmiechu! — Rzeczywiście, wesołość szalona ogarnęła wszystkich, śmiano się i dokazywano na wyścigi.
Nataszka ukochana przez panny Melukow, zniknęła z sali razem z niemi. Kazała sobie przynieść do ich pokoju korek i rozmaite przybory toaletowe, szczególniej męzkie ubranie. Lokaj podawał sztukę po sztuce przez drzwi odchylone, panienkom porozbieranym ze zwykłych sukienek. Wyrywały mu każdą rzecz, wysuwając za drzwi ramiona obnażone. Za krótką chwilę złączyły się z tłumem masek i panny domowe, przebrane do niepoznania.
Pani domu zarządziła tymczasem sutą wieczerzę, żeby i państwo i służba, mieli czem się posilić należycie. Dopełniwszy sumiennie powinności gospodyni, wróciła do głównej sali, z okularami na nosie. Zaglądała po kolei w oczy każdemu, nie poznając nikogo w tym tłumie różnobarwnym, nawet swoich własnych córek.
— Któż to taki, ten młody Tatar? — pytała zaciekawiona, guwernantki swoich dzieci, łapiąc za rękaw od kaftana Tatara kazańskiego, którym była po prostu jej córka najstarsza! — To ktoś należący do Rostowów, nieprawdaż?... A ty panie huzar — zaczepiła Nataszkę — do jakiego pułku należysz?... Dajcie no tym Turkom konfitur kijowskich — zawołała na służbę. — Religja mahometańska, nie zabrania przecież używania wszelkich słodyczy, co?
Na widok skoków dziwacznych i rozmaitych wybryków, których sobie pozwalano bezkarnie, pod pokrywką masek karnawałowych, pani Melukow ginęła ze śmiechu trzęsąc się całym swoim wspaniałym i otyłym korpusem. Była to prawdziwa, dawna, szanowna matrona, serdeczna, wesoła i pełna wybaczliwości dla swywoli wieku młodocianego.
Gdy wytańczono się do upadłego, zebrała wszystkich w jedno koło olbrzymie, proponując na odpoczynek gry cokolwiek spokojniejsze: Pierścionek na tasiemce, rubla i mruczka.
Teraz, gdy wskutek spocenia i umęczenia tańcem, zaczynały ściekać farby i czernidło z korka spalonego, łatwiej przyszło pani Melukow, rozpoznawanie osób zgromadzonych w jej domu. Nie szczędziła pochwał pannom Rostow, jak i Mikołajowi, nad znakomitem ukostjumowaniem i ugrymowaniem, nie mogąc dość nadziękować wszystkim obecnym, za tak miłą niespodziankę sprawioną jej samej i dzieciom. Do wieczerzy państwo zasiedli w głównej sali, reszta masek w obszernej i ogrzanej sieni.
— Oh! w dniu święta Trzech Króli — (a było właśnie to święto). — Kazać sobie przyszłość przepowiadać, siedząc w wannie, w ciepłej kąpieli, to ci dopiero coś strasznego! — zapewniała z cicha, stara panna, rezydentka siedząca na łaskawym chlebie u pani Melukow.
— Dlaczego? — spytała szybko Nataszka.
— Panna hrabianka pewnoby się na to nie odważyła! Do tego trzeba być bardzo śmiałym.
— A ja odważyłabym się bez namysłu — wtrąciła Sonia.
— Opowiedz nam duszinko, — poprosiła jedna z panien Melukow, — jak to było z tą twoją znajomą?
— Poszła Naścia Hrehorówna — zaczęła mówić rezydentka głosem przyciszonym — do kąpieli, niosąc koguta i dwa nakrycia na stół, jak to się zawsze robi... i czekała... Usłyszała nagle jakby dzwonki przed domem... ktoś szedł po schodach, dzwoniąc ostrogami... Widzi naraz wchodzącego oficera... z ciałem i kośćmi.. tak jej się przynajmniej wydawało... Ten siada przy stole, na przeciw niej, przed nakryciem dla niego przygotowanem.
— Ah, ah! coś okropnego! — krzyknęła Nataszka oczy dłonią zasłaniając.
— I mówił do niej, na prawdę mówił? — pytano zewsząd.
— Mówił zupełnie jak człowiek... zaczął ją prosić, błagać usilnie, żeby nie opierała się dłużej jego szalonej miłości... Co do niej, powinna była opierać się i przeciągnąć rozmowę, aż póki kur pierwszy raz nie zapije... strach ją jednak ogarnął i tak samo jak przed chwilą panna hrabianka, zakryła sobie twarz dłońmi. Wtedy rzucił się, żeby ją w szpony djabelskie pochwycić... Na szczęście kilka innych dziewcząt zaciekawionych, które podsłuchiwały i śledziły wszystko bacznie pod drzwiami, wpadły do środka łazienki a djabeł znikł natychmiast jak kamfora.
— Na co im pleść takie banialuki i przestraszać bez potrzeby? — przerwała z wymówką opowiadającej pani Melukow.
— Ale i ty mateczko — przytuliła się do niej pieszczotliwie najmłodsza z trzech córek, matki ulubienica — przyznałaś się raz przed nami, że ci jakaś cyganka, wywróżyła nieboszczyka tatusia?
— A co się dzieje w stodole? — badała Sonia.
— Idzie się całkiem po prostu, w nocy do stodoły... ot teraz naprzykład... Jeżeli usłyszy się cepy młócące, to dobry znak... jeżeli sypiące się zboże... to zła przepowiednia...
— Mateczko, opowiedz co ci się w stodole przydarzyło? — prosiła córka najmłodsza.
— Tak już dawno temu — uśmiechnęła się matka dobrodusznie — żem na prawdę z kretesem zapomniała... Na co wam jednak wiedzieć o tem, kiedy i tak żadna z was nie odważyłaby się pójść do stodoły o tej porze?
— Otóż ja pójdę natychmiast — zapewniła Sonia najuroczyściej.
— Idź, jeżeli nie braknie ci do tego śmiałości.
— Wszak pani pozwoli? — spytała Sonia pani Schoss.
Czy tańczono, grano w gry, lub rozmawiano o czemkolwiek, Mikołaj nie spuszczał z oka Soni na jedną chwilę. Zdawało mu się, że ją widzi po raz pierwszy tego wieczora i że dotąd nie umiał ocenić należycie całej wartości, tej istoty iście czarującej. Rozweselona, śliczniutka do zjedzenia, w swojem oryginalnem przebraniu, podniecona i o wiele śmielsza, w stroju męzkim, olśniła go, podbiła i ubezwładniła najzupełniej tym razem.
— Co też to był za setny głupiec ze mnie! — myślał i dumał przez cały wieczór, niby w odpowiedzi na Soni spojrzenia płomieniste i na jej uśmiech tryumfujący, a tak słodki i uroczy, który żłobił dwa dołki cudowne, okrąglutkie, miękkie, z każdej strony ustek drobnych, pod czarnym, junacko wykręconym wąsikiem. I tych dołków nie widział dotąd!
— Oh! nie lękam się niczego! — zapewniła Sonia, zrywając się rezolutnie od stołu. Kazała sobie opowiedzieć dokładnie, którędy idzie się do stodoły, i jak się ma tam zachować. Wybiegła następnie na długi korytarz, z którego były drzwi na dziedziniec. Na wychodnem z sali, rzuciła na Mikołaja przeciągłe i wielce znaczące spojrzenie.
W korytarzu owinęła się pierwszem lepszem futrem, zasadziła czapkę męzką na głowę i puściła się dziedzińcem we wskazanym kierunku.
Za nią w tropy, wysunął się i Mikołaj z sali, ale innemi, głównemi drzwiami, wprost do sieni.
Mróz cisnął coraz bardziej. Blask księżyca oślepiał prawie, śnieg iskrzył się pod jej stopami, miljardem iskierek, mieniących się barwami tęczowemi. Były one niby wiernem odbiciem, gwiazd błyszczących na ciemnem tle nieba.
Mikołaj zbiegł pędem po stopniach ganku, okrążył dom, dążąc za Sonią. Nie spostrzegł jej zrazu, bo na pół drogi, rzucały cień stosy drzewa, zwiezione na opał. Sonia odetchnęła całą piersią, nie posiadając się z radości. Ona widziała doskonale Mikołaja, wybiegającego na ganek, który lśnił w blasku księżycowym, niby cały wyłożony drogiemi kamieniami, iście jak w jakim pałacu zaczarowanym. Wyskoczyła nagle z cieniu, o dwa kroki od Mikołaja. Otoczył ramieniem jej wiotką kibić, wsuwając takowe po pod futro, przycisnął namiętnie do piersi, wyciskając na jej ustach ognisty pocałunek, mimo ze czuć było nad niemi odór korka spalonego.
— Sonio! — Mój Mikołciu! — szepnęli głosem omdlewającym, w rozkosznem upojeniu. I ona wzięła twarz jego w obie dłonie, głaszcząc niby kotka, łapeczkami aksamitnemi. Po chwili schwycili się za ręce, pobiegli co tchu do stodoły, i wrócili nazad, aby wśliznąć się niepostrzeżenie do sali, każde z nich inną stroną i innemi drzwiami, tak samo jak uczynili wychodząc na dziedziniec.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.