Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Za nią w tropy, wysunął się i Mikołaj z sali, ale innemi, głównemi drzwiami, wprost do sieni.
Mróz cisnął coraz bardziej. Blask księżyca oślepiał prawie, śnieg iskrzył się pod jej stopami, miljardem iskierek, mieniących się barwami tęczowemi. Były one niby wiernem odbiciem, gwiazd błyszczących na ciemnem tle nieba.
Mikołaj zbiegł pędem po stopniach ganku, okrążył dom, dążąc za Sonią. Nie spostrzegł jej zrazu, bo na pół drogi, rzucały cień stosy drzewa, zwiezione na opał. Sonia odetchnęła całą piersią, nie posiadając się z radości. Ona widziała doskonale Mikołaja, wybiegającego na ganek, który lśnił w blasku księżycowym, niby cały wyłożony drogiemi kamieniami, iście jak w jakim pałacu zaczarowanym. Wyskoczyła nagle z cieniu, o dwa kroki od Mikołaja. Otoczył ramieniem jej wiotką kibić, wsuwając takowe po pod futro, przycisnął namiętnie do piersi, wyciskając na jej ustach ognisty pocałunek, mimo ze czuć było nad niemi odór korka spalonego.
— Sonio! — Mój Mikołciu! — szepnęli głosem omdlewającym, w rozkosznem upojeniu. I ona wzięła twarz jego w obie dłonie, głaszcząc niby kotka, łapeczkami aksamitnemi. Po chwili schwycili się za ręce, pobiegli co tchu do stodoły, i wrócili nazad, aby wśliznąć się niepostrzeżenie do sali, każde z nich inną stroną i innemi drzwiami, tak samo jak uczynili wychodząc na dziedziniec