Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Otóż ja pójdę natychmiast — zapewniła Sonia najuroczyściej.
— Idź, jeżeli nie braknie ci do tego śmiałości.
— Wszak pani pozwoli? — spytała Sonia pani Schoss.
Czy tańczono, grano w gry, lub rozmawiano o czemkolwiek, Mikołaj nie spuszczał z oka Soni na jedną chwilę. Zdawało mu się, że ją widzi po raz pierwszy tego wieczora i że dotąd nie umiał ocenić należycie całej wartości, tej istoty iście czarującej. Rozweselona, śliczniutka do zjedzenia, w swojem oryginalnem przebraniu, podniecona i o wiele śmielsza, w stroju męzkim, olśniła go, podbiła i ubezwładniła najzupełniej tym razem.
— Co też to był za setny głupiec ze mnie! — myślał i dumał przez cały wieczór, niby w odpowiedzi na Soni spojrzenia płomieniste i na jej uśmiech tryumfujący, a tak słodki i uroczy, który żłobił dwa dołki cudowne, okrąglutkie, miękkie, z każdej strony ustek drobnych, pod czarnym, junacko wykręconym wąsikiem. I tych dołków nie widział dotąd!
— Oh! nie lękam się niczego! zapewniła Sonia, zrywając się rezolutnie od stołu. Kazała sobie opowiedzieć dokładnie, którędy idzie się do stodoły, i jak się ma tam zachować. Wybiegła następnie na długi korytarz, z którego były drzwi na dziedziniec. Na wychodnem z sali, rzuciła na Mikołaja przeciągłe i wielce znaczące spojrzenie.
W korytarzu owinęła się pierwszem lepszem futrem, zasadziła czapkę męzką na głowę i puściła się dziedzińcem we wskazanym kierunku.