Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VI
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

— Zdarza ci się to kiedy — zapytała nagle brata Nataszka — czuć jakoby nie miało się już niczego w życiu przed sobą, jakby już się odebrało od losu swoją cząstkę szczęścia ziemskiego, i było się nie znudzonym, ale niewypowiedzianie smutnym?
— Naturalnie! Zdarzało mi się bardzo często, patrzeć na wesołość bez miary moich towarzyszów, swywolić nawet i hulać na równi z nimi. Naraz ogarniał mnie taki smutek, takie zniechęcenie do życia, żem o mało nie powiedział sobie: — „Czy nie lepiej byłoby dla nas wszystkich przestać istnieć, i cierpieć?“ — Pamiętam jak dnia pewnego muzyka grała, a ja byłem pogrążony w takiej czarnej melancholji, żem nie pomyślał nawet pójść poparadować na głównej promenadzie!
— Jak ja ciebie pojmuję! A ja znowu przypominam sobie — wtrąciła Nataszka — jak ukarano mnie pewnego razu za zjedzenie śliwek... o ile pamiętam... byłam najniewinniejszą w świecie... wy reszta tańczyliście najswobodniej... mnie zostawiono samotną w naszym pokoju do nauki... płakałam rzewnie, łzami gorżkiemi, nad sobą i nad wami, których mi także było żal okropnie!
— I ja pamiętam tę chwilę. Poszedłem nawet, aby cię pocieszyć, tylko nie wiedziałem od czego zacząć... jacy my też byli śmieszni wówczas!... Posiadałem pajaca z dzwonkami, i darowałem ci go przy tej sposobności.
— A to pamiętasz? — mówiła dalej Nataszka — byliśmy tyci, malusieńcy, gdy nas wuj zawołał do swego gabinetu. Było w pokoju zupełnie ciemno, i naraz ujrzeliśmy...
— Murzyna! — dokończył za nią Mikołaj, śmiejąc się serdecznie. — Ależ pamiętam doskonale, jakbym go w tej chwili widział przed sobą. Dziś jeszcze nie jestem pewny, czy nam się li przyśniło, czy widzieliśmy go rzeczywiście?
— Wyszczerzał do nas takie duże, białe zęby i wlepiał w nas oczy czarne świecące.
— Pamiętasz go kuzyneczko? — Mikołaj zwrócił się do Soni.
— Cokolwiek... ale bardzo niewyraźnie.
— Rodzice zapewniali jednak, że nigdy murzyn nie postał w naszym domu... A pamiętasz jaja na twardo gotowane, któremi bawiliśmy się na Wielkanoc, tocząc po posadzce? A ów wieczór, kiedy dwie staruszki wyszły z pod podłogi, śmiejąc się i pokrzywiając się nam? Potem znikły nagle...
— Tak, tak... tatko zaś tego dnia samego, w futrze z białych niedźwiedzi, z włosem do góry obróconym, strzelał z ganku do tarczy... Wszak musisz i ty to pamiętać?..
W ten sposób przesuwały im się przed oczami, nie smętne wspomnienia starości, ale jasne i barwne, niby skrzydełka motyli obrazy ich wrażeń i zabaw niewinnych, w szczęśliwych latach dziecięcych, kiedy patrzymy na wszystko z taką świętą wiarą, kiedy owiewa nas urok poetyczny świata zaczarowanego, świata śpiących królewien i rycerzy w nich zakochanych którzy budzą je pocałunkiem.
Sonia opowiedziała z kolei, jak bała się Mikołaja, z powodu pętlic z guzami, któremi był naszyty jego kaftan. Uspokoiła ją dopiero piastunka, zapewniając, że na Nowy Rok i ona dostanie taką kacabajkę, z pętlicami od góry do dołu.
— Ta sama niania, opowiadała mi raz, że Mikołkę znaleziono w ojca starym pantoflu, a mnie w główce kapusty — Nataszka śmiechem parsknęła. — Nie śmiałam jej zaprzeczyć, ale pamiętam żem długo się namyślała nad tem ważnem zagadnieniem.
Odchylono w tej chwili drzwi od sieni i jedna z dziewcząt służebnych, wściubiła głowę przez szparę wołając ścicha:
Pannuńciu! Nikita przyszedł ze wsi, z prześlicznym kogutem.
— Daj mi pokój Kseniu. Powiedz mu niech go odniesie nazad skąd go wziął.
Dimmler, wszedłszy tymczasem do salonu, wyjął arfę ze skórzannej pochwy i zaczął ją podstrajać.
— Edwardzie Karolowiczu, zagraj nam proszę, moją ulubioną noktiurnę Fielda — zawołała hrabina.
Dimmler wziął kilka akordów i spojrzał w kąt, gdzie siedziała trójca nierozłączna.
— Cóż to się dzisiaj stało, że nasza młodzież taka cicha i spokojna? — spytał zdziwiony.
— Filozofujemy — odrzuciła Nataszka, snując dalej wątek ich błogich marzeń.
Skoro Dimmler grać zaczął, Nataszka zbliżyła się cichuteńko do stołu, na którym stał kandelabr z czterema świecami płonącemi i wyniosła go na palcach do pokoju obok. Potem wróciła i usiadła znowu między Sonią i Mikołajem. W sali było prawie zupełnie ciemno, a szczególniej w ich kąciku noc zapanowała. Jedynie rzucały gdzieniegdzie jaśniejsze plamy, na posadzkę, drżące promienie księżyca przekradając się przez gęste drzew konary.
— Czy wiesz Mikołka? — szepnęła Nataszka, gdy Dimmler skończywszy kawałek, o który prosiła hrabina, brzdąkał coś nieokreślonego, czekając na natchnienie. — Czy wiesz że gdy tak sięgamy coraz dalej i dalej po wspomnienia w nasze lata dziecięce, zaczynamy nieledwie przypominać sobie, co się działo z nami, przed naszem urodzeniem, i...
— Ależ to po prostu metampsychora — przerwała jej Sonia, chcąc pokazać, że nie zapomniała jeszcze czego ją uczono — Egipcjanie wierzyli święcie, w przejście dusz naszych po śmierci w ciała zwierząt, lub żeśmy byli zwierzętami, przed naszym urodzeniem.
— W to nie wierzę ani troszkę! — Nataszka ręką machnęła, mówiąc cichuteńko, mimo że Dimmler grać przestał. — To atoli wiem na pewno, żeśmy gdzieś, kiedyś byli aniołami, a może nawet schodziliśmy na ziemię, i z tego powodu przypomina nam się kiedy niekiedy owe życie z sfer wyższych.
— Czy wolno przyłączyć się do waszej rozmowy? — spytał Dimmler, siadając obok nich na krześle.
— Jeżeli byliśmy aniołami, dla czegóż upadliśmy tak nisko? — bąknął Mikołaj.
— Jakto nisko? Któż ci to powiedział?... — zaprotestowała Nataszka. — Kto może wiedzieć na pewno czem byłam? Skoro dusza moja jest nieśmiertelna, i jej przeznaczeniem jest żyć wiecznie w przyszłości, musiałam żyć i istnieć tak samo w przeszłości, mam zatem wieczność i po za sobą, nie tylko przed sobą.
— Zapewne, trudno tylko wyobrazić sobie tę wieczność — Dimmler zauważył, teraz całkiem na serjo, bez dawniejszego uśmiechu szyderskiego.
— Dla czego trudno? — rzekła Nataszka. — Po dniu dzisiejszym, przychodzi jutro, potem pojutrze, i tak dalej i dalej: Skoro było wczoraj, musi nastąpić jutro, a zatem...
— Nataszko! teraz na ciebie kolej, zaśpiewaj mi cokolwiek — odezwała się matka. — Cóż bo siedzicie w tym waszym ciemnym kącie, niby jacy spiskowcy?
— Żeby mateczka wiedziała, jak mi się nie chce! — Wstała jednak, a Mikołaj usiadł do fortepjanu. Ona postąpiła jak zwykle na sam środek sali, skąd głos rozchodził się najdźwięczniej. Zaintonowała matki ulubioną barkarolę.
Mimo że z góry zapowiedziała, jako nie czuje się dobrze usposobioną, od dawna nie śpiewała tak cudownie. Hrabia, który dawał jakieś dyspozycje Mitence w swoim pokoju, radby był pozbyć go się natychmiast, niby student, spieszący z ławki szkolnej do zabawy, skoro usłyszał pierwsze tony piosenki. Że to jednak nie szło tak łatwo, nakazał mu milczenie i stanął w progu, aby nie stracić ani jednego tonu. I Mitenka słuchał z widocznem zadowoleniem. Mikołaj spozierał raz po raz na siostrę i oddychał silniej, tam gdzie i ona oddychała. Sonia, cała zasłuchana, oczarowana tym głosem anielskim, porównywała siebie z Nataszką, uznając jej wyższość pod każdym względem i ten dziwny urok, którym ujarzmia w lot każdego. Ona, Sonia tego nie potrafi! Daremnie kusiłaby się o coś podobnego! Hrabina zaprzestała kłaść pasjansa. Na jej ustach igrał uśmiech słodki i smętny zarazem, oczy miała łez pełne. Potrząsała głową raz po raz, przypominając sobie własną młodość. Trwoga ogartywała jej serce macierzyńskie, na myśl, o przyszłem pożyciu małżeńskiem jej córki najukochańszej, z człowiekiem o tyle starszym i tak dziwnego charakteru i usposobienia.
Dimmler siedząc obok hrabiny, z oczami na pół przymkniętemi nie posiadał się z radości i słuch wytężał.
— Talent olbrzymi! Europejski! — potarzał z cicha. — Nie ma się już czego uczyć... Co to za czystość, giętkość, słodycz, ile dźwięku w tym głosie. Łzami śpiewa i łzy z ócz wyciska!...
— Ah! jak ja się o nią lękam! — westchnęła hrabina. Matka odgadywała w Nataszcze, zbytek uczuć namiętnych, które mogłyby ją zgubić bardzo łatwo, byle znalazła się sposobność po temu. Jeszcze nie była skończyła śpiewać, gdy Pawełek wpadł z impetem do salonu, zapowiadając tryumfalnie i z najwyższą radością przybycie całego grona masek.
— Głupiec! — wykrzyknęła Nataszka, urywając w pół taktu, a upadłszy na krzesło najbliższe, zaczęła szlochać tak gwałtownie, że potrzebowała kilka minut, aby odzyskać równowagę i utulić się w płaczu.
— To nic mateczko... to przejdzie — uspokajała hrabinę próbując uśmiechu pomimo łez obficie płynących. — Ten głupi Pawełek tak mnie przestraszył, a zresztą nic mi nie jest.
I zaczynała szlochać coraz głośniej.
Wszyscy oficjaliści i wyższa służba dworska byli poprzebierani. Za żydów, turków, damy salonowe, nareszcie za pajaców i niedźwiedzi. Weszli do sieni przejęci na wskroś mrozem, który na dworze zapanowałbył z całą srogością. Nie śmieli zrazu przestąpić progu do państwa apartamentu. Wkrótce jednak nabrali odwagi i tak popychając na przód jedni drugich i chowając się po za plecy tego i owego, wtłoczyli się nareszcie wszyscy do wielkiej sali z muzyką wiejską na przedzie. Tu zachęceni przez obojga hrabstwa, prędko odtajali i zaczęły się na dobre tańce, śpiewy i zabawy najrozmaitsze. Młodzież znikała była na razie.
Za jakie pół godziny, zobaczono w salonie francuską margrabinę, w peruce upudrowanej à frimas, w robronie mocno odstającym, z mnóstwem muszek nalepionych na twarzy. To był Mikołaj. Pawełek przebrał się za Greczynkę, Dimmler za pajaca. Nataszka wystąpiła jako huzar, Sonia jako czerkies. Obie miały brwi mocno korkiem wyczernione i wąsiki nad ustami.
Przyjęto ich, nibyto nie poznając, aby im tem większą sprawić przyjemność. Młodzi dumni z tak świetnego przebrania, zadecydowali jednogłośnie, że trzeba się pokazać jeszcze gdzieś indziej, w jakimś obcym domu.
Mikołaj, który ginął z chęci popisania się swoją trójką pysznych rysaków, dobraną niedawno, zaproponował, żeby odwidzieć „wujcia“, ponieważ sanna taka wyśmienita, zabierając z sobą z jakie dziesięć masek, najlepiej ukostiumowanych.
— Dajcież pokój staremu! — perswadowała matka. — Narobicie mu tylko kłopotu niepotrzebnego! Nawet miejsca nie będzie dla was w jego ciasnym i małym domku. Jeżeli już koniecznie macie gdzie jechać, to odwidźcie raczej panią Melukow.
Była to bogata wdowa, mająca z tuzin dzieci, w różnym wieku, trzy panny dorosłe na wydaniu, odpowiedne quantum guwernantek i guwernerów, mnóstwo służby i dom nader obszerny, a zawsze należycie zaopatrzony w wiktuały i trunki najrozmaitsze. Jej majątek był oddalony o cztery wiorsty od Otradnoe, zawsze zatem zaliczono ją do dość bliskich sąsiadek.
— Myśl doskonała — hrabia wykrzyknął. — I ja idę się przebrać za kogokolwiek. Pojadę z nimi, aby rozbudzić sąsiadeczkę, jeżeli już spi.
Hrabina atoli ani o tem słyszeć nie chciała. To byłoby istnem szaleństwem, narażać na taki mróz nogi chore i popuchnięte. Hrabia ustąpił jak zwykle. Pani Schoss, stara nauczycielka, żyjącą dziś u Rostowów na łaskawym chlebie, ofiarowała się towarzyszyć młodym panienkom dla decorum, Sonia była najlepiej ukostiumowaną. Strój Czerkiesa, był jej bardzo do twarzy. Brwi wyczernione i wąsiki nad ustami pełnemi i jak wisznia czerwonemi, podnosiły blask oczów i czyniły ją iście zachwycającą. W sukniach męzkich była śmielsza i wesoła jak nigdy. Jakiś głos tajemny szeptał jej w głębi serca, że ten wieczór wpłynie rozstrzygająco na jej przyszłe losy. W pół godziny, cztery sanie zaprzężone trójkami, z kałakołem, i mnogiemi dzwoneczkami, sunęły po twardym śniegu, z szybkością błyskawiczną.
Nataszka stała na czele tej wesołej drużyny zapustnej. Jej swywolne usposobienie, udzieliło się zwolna i reszcie zgromadzonych. Wsiadano do sanek wśród krzyków, śmiechów, śpiewów i nawoływań.
Pierwsze sanie były zaprzężone końmi hrabiego, drugie ciągnęły rysaki Mikołaja. Ostatnie miały już tylko konie folwarczne, ale obecnie wypoczęte i doskonale wyobroczone. Mikołaj wsiadł do swoich sanek, zarzuciwszy na kostjum margrabiny swój płaszcz huzarski.
Była pełnia właśnie. Światło księżyca odbijało się od śniegu iskrzącego, od dzwonków mosiężnych i od źrenic koni, które strzygły uszami, spozierając niespokojnie i z niedowierzaniem, na tłum różnobarwny a wrzaskliwy, zalegający ganek.
Nataszka, Sonia, pani Schoss i dwie panny służebne hrabiny, usiadły w sankach Mikołaja. Dimmler z żoną i Paweł, w sankach hrabiego. Resztę masek wpakowało się na ostatnie dwoje sani:
— Naprzód Zacharko — krzyknął Mikołaj na ojca stangreta. Chciał sprawić sobie później przyjemność i wyprzedzić go. Ruszyły sanki z przed ganku, piszcząc po śniegu, jakby żelaza przymarzły do niego. Zadzwonił kałakoł, zadźwięczały małe dzwoneczki i konie puściły się tęgim kłusem, wyrzucając z pod kopyt śnieg zmarzły, niby grudki cukru skrystalizowanego.
Mikołaj puścił się drugi zaraz, wąskim torem utartym wśród dwóch wałów śniegu po obu stronach drogi.
Póki jechali obok parku, drzewa kładły na sanie długie cienie, które kładły chwilami blaski księżyca. Skoro jednak wyjechano na bity gościniec, światło księżyca olśniewało prawie. Cała płaszczyzna białości niepokalanej, lśniła, iskrzyła się, niby posiana brylantami. Nagle podskoczyły gwałtownie pierwsze sanie, natrafiwszy na głęboki wybój. Tak samo podrzuciło w górę i sanki Mikołaja. Zgrzyt sanic, parskanie koni, odgłos dzwonków, przerywał zuchwale błogą ciszę, w jakiej pogrążyła się cała przyroda, spiąc pod śniegu całunem.
— Ślady zajęcze! — zawołała Nataszka. Głos jej odbił się echem przeciągłem w powietrzu mroźnem i lekkiem.
— Jaka noc jasna, niby dzień — odezwała się z kolei Sonia. Mikołaj odwrócił się ku nim, aby przypatrzeć się tej ślicznej twarzyczce, z czarnemi brwiami i takiemiż wąsikami. W blasku księżycowym, w wysokiej czapce sobolowej na głowie, wydawała mu się niby jakąś obcą, ale niemniej niesłychanie ponętną:
— To chyba kto inny, nie Sonia! — zaśmiał się głośno.
— Co ty pleciesz! — nabrała go z góry Nataszka.
— Nic... nic!... — bąknął siadając znowu do nich plecami.
Skoro znaleźli się na szerokim ubitym gościńcu, ze świecącemi śladami, które wycisnęły żelaza sanek, konie same od siebie raźniej pomknęły naprzód. Sanie Zacharka odbijały od śniegu niby duża czarna plama. Słychać było dzwonki i wybuchy śmiechów w pierwszych saniach.
— Hej! koniki moje! Pokażcie no co potraficie! — cmoknął Mikołaj na swoje rysaki strzelając z bata im nad głowami. Popędziły teraz z wichrem w zawody. W głowie się kręciło od tej szybkości niesłychanej. Twarze zarumieniły się bardziej, smagane ostrem powietrzem, kiedy niekiedy i śnieg dziewczętom oczy zasypywał.
Wkrótce Mikołaj zrównał się z pierwszemi sankami.
— Gdzie my właściwie znajdujemy się? — pomykał oglądając się w koło. — Zdaje mi się, że to łąka i pagórek nad rzeką? Na prawdę, nie mogę poznać tej okolicy! Phi! mniejsza o to!... Coś nowego... nieznanego... tem lepiej!... Jedźmy na los szczęścia, na chybił trafił! To właśnie najzabawniejsze!...
Zacharko wstrzymał konie na jedno mgnienie oka, zwracając ku Mikołajowi swoją twarz brodatą i całą szronem okrytą:
— Niech jaśnie pan uważa! — huknął z całej piersi, cmokając na konie i skropiwszy im boki batem rozwiniętym.
Przez chwilę dwoje sani mknęło jedne obok drugich. Wkrótce jednak mimo wysiłku Zacharka, Mikołaj go wyprzedził. Pył śnieżny zasypał siedzących w saniach, żelaza zgrzytnęły po śniegu, kobiety zaczęły wrzeszczeć w niebogłosy, a dwa zaprzęgi goniły zawzięcie jeden za drugim.
Gdy już odsadził się dobry kawałek od sani Zacharka, Mikołaj wstrzymał konie cokolwiek. W koło niego była płaszczyzna biała, lśniąca i połyskująca w blaskach księżycowych:
— Zacharko krzyczał, żeby wziąć na lewo... dla czego na lewo? — pomyślał Mikołaj. — Czy my mamy koniecznie jechać do pani Melukow?... Przeciwnie... jedźmy gdzie nas oczy poniosą... Jakie to wszystko dziwne i zachwycające jednocześnie. — Spojrzał znowu na osoby w sankach siedzące.
— Popatrz jaki on śmieszny, z brwiami i wąsikiem całkiem białym od szronu — zawołał jeden z dwóch młodzików, ubranych fantastycznie, z czarnemi łukami brwi na czole i delikatnemi wąsikami.
— Ten chłopak, który teraz przemówił, to Nataszka, ile mi się zdaje — mruknął Mikołaj. — Ale tego tam Czerkiesa nie znam, czuję jednak, że kocham go nad życie.
— Nie zimno wam? — spytał troskliwie. Odpowiedziano mu wybuchem śmiechu. Dochodziło ich echo dalekie z pierwszych sani. Coś tam głośno Dimmler perorował, coś zabawnego, bo śmiano się serdecznie i bez ustanku.
— Coraz lepiej idzie — mówił sobie w duchu Mikołaj. — Pojechałem w prawo, zamiast wziąć na lewo i oto znajdujemy się w jakimś lesie zaczarowanym... Kładną się na drogę długie czarne cienie, przyćmiewając blask djamentów, po niej rozsianych... Cóż to za pałac majaczy mi przed oczami, z szerokiemi schodami i kolumnadą marmurową?... Czy mi się śni, czy słyszałem na prawdę ryk dzikich zwierząt w wiatru poświście?... A gdyby też to była całkiem po prostu Melokówka, którą widzę zdaleka? Daj go katu, byłoby to czemś iście cudownem, jechać na oślep i trafić tam właśnie, gdzieśmy pierwotnie byli postanowili.
Był to rzeczywiście wspaniały pałac w Melokówce. Zobaczył zajeżdżając przed ganek, wybiegającą służbę ze światłem, uradowaną tą miłą niespodzianką i przerwą w nudnem, jednostajnem życiu wiejskiem.
— Kto zajeżdża? — odezwał się głos w sieniach.
— Kulig od hrabstwa z Otradnoe... To tamtejsze konie, sanie i służba — odpowiedzieli lokaje na ganku stojący.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.