Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.

Gdy Pawełek powrócił na leśniczówkę, zastał Denissowa w pierwszej izbie, czekającego nań z najwyższem niepokojem. Wyrzucał sam sobie najostrzej, że pozwolił mu na takie szaleństwo.
— Dzięki niebu! dzięki niebu! — wykrzyknął uszczęśliwiony na widok wchodzącego Pawełka. — Ale niech cię djabli porwą, jakiegoś mi stracha napędził! — temi słowy przerwał opowiadanie Pawełka pełne zapału. — Tobie zawdzięczam żem dotąd oka nie zmrużył. Idźże spać czem prędzej. Mamy jeszcze czas uciąć sobie bodaj krótkiego szpaczka!
— Jam bo wcale nie spiący — odpowiedział Pawełek. — Znam siebie. Gdybym raz zasnął, jużby nie można mnie się dobudzić. Nie mam zresztą zwyczaju spać przed bitwą.
Został jeszcze w izbie przez chwilę, kończąc opowiadanie o cudach waleczności dokazywanych przez Dołogowa, i marząc o jutrzejszych świetnych czynach których dokaże, wsiadłszy na kark Francuzom. Widząc że Denissow chrapie na dobre, wyszedł przed dom.
Było dotąd ciemno na dworze. Mżył drobny kapuśniaczek. Tu i owdzie rysowały się mglistemi konturami sylwetki kozaków i koni uwiązanych do kołów w płocie. Trochę dalej stały dwa wozy zaprzężone. W głębi jaru dogasało ognisko obozowe. Pomiędzy kozakami i huzarami wielu nie spało. Można było słyszeć szmer ich głosów mówiących z cicha, i rozpoznawać szelest sprawiany przez konie obrok dojadające. Pawełek poszedł prosto ku wozom, przy których upięto dwa konie osiodłane. Poznał swojego doskonałego mierzynka z Białej-Rusi:
— I cóż Karabasiu, mój pieszczochu? — przemówił czule do konia głaszcząc go po głowie, i całując w łysinkę na czole. — Jutro będziemy obydwaj w nielada opałach!
— Jakto baryń nie spi? — odezwał się stary kozak siedzący na jednym z wozów.
— Nie mój poczciwy Likaczow... wszak tak się nazywasz? Tylko co wróciłem. Oddaliśmy wizytę Francuzom.
Pawełek nie tylko powtórzył mu to wszystko, co przedtem był opowiedział Denissowowi, ale wyłuszczył mu prócz tego powód, dla czego pragnął gorąco należeć do tej nader niebezpiecznej wyprawy. Lepiej bowiem narazić na szwank życie dwóch ludzi, niż pozwolić całemu oddziałowi działać na ślepo, na chybił trafił.
— Trzeba przespać się baryń bodaj trochę — namawiał stary kozak.
— Eh! nie spię nigdy przed bitwą — Pawełek machnął ręką lekceważąco... — Ale, ale, masz zapas skałek? Mam dość z sobą; weź sobie jeżeli ci potrzeba część tychże.
Kozak wysunął głowę na przód aby przypatrzeć się.
— Proponuję ci to, bom zwyczajny robić wszystko dokładnie — mówił dalej Pawełek. — Inni robią wszystko ni siak ni tak, a co nagle, to po djable! Ja zaś tego nie lubię!
— Bo też to i nic nie warta taka robota — mruknął kozak.
— Mam jeszcze prośbę do ciebie mój kochanku... Czy mógłbyś mi pałasz wyostrzyć? Cokolwiek się... — Pawełek urwał w pół słowa nie chcąc kłamać. Pałasz bowiem nie był jeszcze nigdy wyostrzonym. — Cóż zrobisz mi to?
— Czemu nie! Zrobię baryń.
Kozak zaczął szukać kamienia w wozie; Pawełek zaś wygramolił się na sam wierzch wozu, żeby stamtąd widzieć dokładniej, jak stary wiarus będzie mu toczył pałasz.
— Czy żołnierze spią wszyscy? — spytał po chwili kozaka.
— Jedni spią, a drudzy nie...
— Cóż robi mały dobosik?
Wessenji? Płakał ze strachu, płakał... — nareszcie upadł w kącie kuchni na garści słomy i spi jak zabity.
Pawełek usiadł na wozie wytężając słuch na wszystkie strony i łowiąc uchem nawet szelest najlżejszy. Ktoś nadchodził. Nagle stanęła przed wozem wysoka ciemna postać.
— Co ty tam ostrzysz w nocy? — odezwał się nowo przybyły.
— Pałasz dla tego młodego hrabiego.
— Aha! Dobra myśl — zaśmiał się huzar. — Będzie miał czem płatać łby Francuzom. — Słuchaj no, masz gdzie jaką miskę na wierzchu?
— Poszukaj ją sobie... jest pod wozem koło koła...
— Ino patrzeć kiedy zaświta... i zacznie się taniec! — dodał huzar oddalając się z miską i głośnem ziewaniem.
Pawełek tymczasem zapadł w marzenia unoszące go w jakąś sferę nadziemską, gdzie nic nie przypominało nagiej rzeczywistości. Ta duża czarna plama którą widział o kilka kroków, czy to była na prawdę leśniczówka? A może to stanowiło wejście do jakiej podziemnej jaskini?... To światło zaś czerwoniawe, czy nie będzie okiem jedynem jakiego Cyklopa?... A on sam czy siedzi na wysokim wozie, czy też na wieży niebotycznej, z której gdyby zleciał, to leciałby może w przestrzeni nie zmierzonej, dzień, tydzień, miesiąc cały!... nie dotknąwszy się wcale ziemi. Spojrzał na strop niebieski. Wydał mu się tak samo czarującym. Chmury gnane wiatrem przelatywały chyżo po nad drzewami, odsłaniając miljardy gwiazd, świecących w pomroku blaskiem brylantowym w tej przestrzeni bezdennej, bezgranicznej, która zdawała się to wznosić tak wysoko po nad jego głową, że jej nie mógł wzrokiem dosięgnąć, to zniżać tak bardzo, że sądził prawie iż w dłoń pochwyci gwiazdki brylantowe, rozkosznie ku niemu mrugające. Mimowolnie przymknął oczy nie mogąc oprzeć się znużeniu, i drzemiąc, kołysał się to w prawo to w lewo. Kapuśniaczek rosił ciągle; chrapanie uśpionych żołnierzów mieszało się z rżeniem koni i ze zgrzytem stali ostrzonej na kamieniu przez starego kozaka. Na raz usłyszał Pawełek cudowną orkiestrę grającą hymn nieznany mu, dziwnie rzewny, piękny i duszę na wskroś przenikający iście niebiańską melodją, słodką i łagodną nad wszelkie wyrazy. Był on tak samo muzykalnym jak Nataszka, stokroć bardziej niż Mikołaj, chociaż dotąd nie umiał jednej nuty, i nawet nigdy nie pomyślał uczyć się grać na czemkolwiek. Był jednak w stanie wygrać, a szczególniej wyśpiewać co tylko usłyszał. To też rozkoszował się i unosił radośnie tym hymnem anielskim, pełnym czaru upajającego i poezji nadziemskiej. Muzyka stawała się coraz wyraźniejszą. Muzyk specjalista byłby to nazwał rodzajem fugi. Pawełek nie miał wprawdzie najlżejszego wyobrażenia czem jest fuga, nie mniej atoli zachwycał się melodją wygrywaną to niby na skrzypcach, to znowu wyśpiewywaną tęskliwemi a srebrzystemi tonami oboju. Po chwili rozpływały się tony i gubiły niedokończone w chórze, a czasem hymn grzmiał majestatycznie wszystkiemi instrumentami na raz, jakby głosił świetne zwycięstwo. — Czy to sen, czy jawa? — pytał się Pawełek tracąc równowagę. — „Czy mi tylko tak w uszach dzwoni?... A może też przewodzę ja sam tej orkiestrze niewidzialnej?... Oh! jeszcze grajcie, jeszcze! To coś boskiego“!... — Przymknął oczy powtórnie słuchając tonów hymnu, który to się oddalał, to zbliżał ku niemu. — „Boże wielki, jakież to cudownie piękne!“ — powtarzał w duchu Pawełek, próbując prowadzić dowolnie orkiestrę nadziemską... — „Teraz ciszej... ciszej... słodziej“ — szeptał, i tony były mu posłuszne... — No! żwawiej! weselej! wszyscy razem!“ — a tony podwajały siłę grzmiąc tryumfalnie na wzór trąb jerychońskich, pod niebios sklepieniem lazurowem...
— „Zaczynajcie wy spiewacy!“ — Pawełek skinął ręką, i odezwały się pienia anielskie najprzód z samych głosów kobiecych, z któremi łączyły się zwolna i głosy męskie, z dziwną siłą i energją. W tym marszu tryumfalnym łączyło się wszystko nader harmonijnie: dźwięki instrumentów przeróżnych, głosy ludzkie, krople wody spadające z cichym szmerem, zgrzyt stali, rżenie koni; a nic nie psuło wrażenia potężnego tej nadziemskiej melodji. Pawełek zasłuchany z podziwem graniczącym z trwogą, nie mógł później przypomnieć sobie czy to trwało krótko, czy długo? Był zupełnie oczarowany, żałując jedynie że nie może z nikim podzielić się doznaną rozkoszą. Nagle zbudził go szorstki głos Likaczowa:
— Pałasz jak brzytwa, wasza miłość!... Można nim śmiało rozpłatać na raz nie jeden, ale nawet dwa łby francuzkie!
Pawełek otrząsnął się z odurzenia. Przez drzew konary mocno już z liści odarte, majaczyły pierwsze dnia brzaski. Konie dotąd niewidzialne zaczynały wyłaniać się coraz wyraźniej z cieniów nocy. Pawełek zeskoczył raźno z woza, wyciągnął rubla z kieszonki i podał go staremu kozakowi. Spróbował pałasza który ciął doskonale, i wsunął go nazad do pochwy. Żołnierze odwiązywali konie i zacieśniali popręgi.
— Oto i nasz pan komendant — szepnął kozak wskazując na leśniczówkę. Na progu stał Denissow, gotów zupełnie i wołał Pawełka na śniadanie. Żołnierzom nakazał gotować się za chwilę do wymarszu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.