Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.

Gdy przywdziali mundury francuzkie i przykryli głowy kaszkietami stosownemi, Paweł z Dołogowem puścili się konno, ku polance na krańcu lasu, skąd Denissow przed chwilą badał konwój nieprzyjacielski. Gdy tam przybyli, zjechali w dół, jadąc dalej wąwozem, nakazawszy swojemu luzakowi, który im towarzyszył, żeby ukrył się w gąszczu leśnym, i czekał na nich nie ruszając się z miejsca. Teraz puścili się obaj galopem. Ciemno było, choć oko wykol.
— Nie dostaną mnie żywego, przysięgam! Mam przecież pistolet za pasem — mruknął z cicha Pawełek.
— Pst! a szczególniej nie mów hrabio po rosyjsku — odszepnął żywo Dołogow. W tej samej chwili usłyszeli głos energiczny wołający: qui vive? (kto idzie?) i suchy trzask kurka spuszczanego u palnej broni, tuż obok siebie.
— Ułani z szóstego pułku! — krzyknął Dołogow, wcale kroku nie zwalniając. Na mostku zarysowała się niepewnemi konturami postać szyldwacha.
— Hasło? — żołnierz stojący na warcie, zastąpił im drogę, mierząc prosto w pierś.
— Hasło? — Dołogow zatrzymał konia na środku mostu. — Słuchaj no! Czy jest tu pułkownik Gérard?
— Hasło! — powtórzył żołnierz z naciskiem, zamiast odpowiedzieć na pytanie.
— Gdy oficer odbywa nocną inspekcją, nie wolno pytać go o hasło... powinieneś wiedzieć o tem błaźnie — ofuknął go szorstko Dołogow. — Potrzebuję wiedzieć czy pułkownik jest tu... rozumiesz głupcze jeden?... — I odepchnąwszy żołnierza piersią swojego rumaka, jechał dalej tęgim kłusem. Spostrzegłszy drugą czarną postać, wyłaniającą się z pomroku, powtórzył to samo pytanie. Żołnierz niosący wór na plecach, przybliżył się z całem zaufaniem. Pogłaskał konia po giętkiej szyi, odpowiadając najnaiwniej, że pułkownik z resztą oficerów, zebrali się trochę dalej „na folwarku“. (Tak nazywał dom obszerny właściciela tej wioski).
Konwój rozłożył się był na nocleg po obu stronach drogi, po której jechał Dołogow z Pawełkiem. Nie zwalając wcale na krzyki i śmiechy żołnierzów, zatrzymał się dopiero przed bramą wjazdową. Zeskoczył z konia, w czem go natychmiast Pawełek naśladował i wszedł śmiało na dziedziniec. Zbliżył się do ogniska palącego się na środku, w koło którego siedziało kilku mężczyzn rozmawiających z wielkiem ożywieniem. W małej ryneczce z boku dopiekało się mięso, obracane na wszystkie strony przez żołnierza w kurtce szafirowej i czapce policjanta na głowie, posługiwał on się bagnetem zamiast widelca, w tej ważnej operacji.
— Oh! ten tam, to twardy orzech do zgryzienia — mówił o kimś jeden z oficerów, siedząc trochę opodal od ogniska i bardziej w cieniu.
— Potańcują zajączki, jak on im zagra! — odrzucił inny ze śmiechem. Naraz umilkli obydwaj, wytężając wzrok, aby przeniknąć nocne ciemności. Usłyszeli bowiem szelest kroków Dołogowa i Pawełka.
— Dobry wieczór! — zawołał na głos Dołogow.
Podniosło się kilka postaci. Jeden z oficerów, wzrostu olbrzymiego, obszedł ognisko, podchodząc ku nowoprzybyłym.
— To ty Clement? Skądże u djabła!... — nie dokończył.
Poznawszy omyłkę, zmarszczył lekko czoło, ukłonił Dołogowowi, jak komuś zupełnie obcemu, i spytał zimno, co go tu sprowadziło? Dołogow zaczął mu tłumaczyć najspokojniej, że obaj radziby się dostać do swego pułku, który stracili z oczu najzupełniej. Prosił go uprzejmie, czy nie mógłby mu wskazać, gdzie się obecnie pułk ich znajduje. Oficer francuzki nic a nic nie wiedział o szóstym pułku ułanów. Zdawało się nawet Pawełkowi, że tak ów olbrzym jak i reszta oficerów, zaczynają przypatrywać im się z pewnem niedowierzaniem. Milczenie zapanowało przez dłuższą chwilę.
— Jeżeliście panowie liczyli na wieczerzę — wtrącił jeden z nich z złośliwym przekąsem — to z góry oświadczam, że już zjedzona.
Dołogow odpowiedział, że są po wieczerzy, i jadą dalej natychmiast. Rzucił tymczasem uzdeczkę żołnierzowi obracającemu pilnie mięso w ryneczce, nakazawszy żeby mu konia potrzymał; sam zaś usiadł w kuczki przed ogniskiem, obok oficera, który pierwszy zagadał był do niego. Ten nie spuszczał z oka nowoprzybyłych, pytając powtórnie z jakiego są pułku? Dołogow udał że go nie słyszy, zajęty na pozór wyłącznie nakładaniem i zapalaniem fajki na krótkim cybuszku. Teraz on z kolei zaczął się wypytywać, czy drogi pewne mniej więcej i czy nie złapią ich przypadkiem kozacy rosyjscy, włóczący się po całej okolicy?
— Ba! — bąknął jeden z oficerów. — Tych zbójów pełno wszędzie! — Na co odrzucił Dołogow, że owi maroderzy straszni tylko dla takich jak on i jego towarzysz zabłąkanych i wlokących się za armią tylko w dwóch. Na liczniejszy oddział nie śmieliby napaść. Nikt na to nic nie odpowiedział. — „Kiedy on zabierze się stąd?!“ — pomyślał Pawełek, który stał dotąd, wcale nie usiadłszy. Dołogow atoli rozmawiał w najlepsze, wypytując z bezczelną śmiałością, ile mieli ludzi w każdym bataljonie, ile bataljonów składało konwój, i jaką ilość jeńców konwój prowadził?
— Nieznośna rzecz, wlec za sobą to ścierwo!... Czy nie lepiej rozstrzelać od razu tę hołotę! — dodał wybuchając śmiechem. Ten śmiech dziki przeraził Pawełka. Lękał się, żeby Francuzi nie domyślili się podstępu.
Niewczesny i okrutny śmiech Dołogowa nie znalazł echa pomiędzy Francuzami. Jeden z oficerów, leżący dotąd w cieniu na uboczy, okryty płaszczem, wstał z wolna, a zbliżywszy się do owego olbrzyma, szepnął mu słów kilka do ucha. Wstał i Dołogow w tej samej chwili, wołając o konie. — „Dadzą nam odjechać, czy nie?“ — pomyślał Paweł, ocierając się prawie o swego towarzysza. Przyprowadzono im konie.
— Dobranoc panom — rzekł Dołogow jakby nigdy nic. Pawełek radby był coś wykrztusić, ale nie był w stanie, tak go za gardło ściskało. Oficerowie szeptali dalej pomiędzy sobą. Dołogow nie mógł długo dosiąść konia, który wiercił się na wszystkie strony, strzygąc niespokojnie uszami. Nareszcie odjechał stępą, za bramę dziedzińca. Paweł jadący za nim miał ochotę spojrzeć po za siebie czy nie gonią za nimi, ale nie mógł zdobyć się na tyle odwagi. Nie jechali tą samą drogą, tylko wzdłuż wsi. Na środku ulicy zatrzymali się słuch wytężając.
— Słyszysz? — Dołogow wskazał ręką ognisko, w koło którego zebrali się byli jeńcy rosyjscy. Z tamtąd udali się na most, przejechali po pod nos szyldwachowi który puścił ich wolno i dotarli do miejsca, gdzie byli zostawili swego luzaka.
— Żegnam cię hrabio! — rzekł z cicha Dołogow. — Powiesz Waskowi, że rozpoczniemy taniec z pierwszym dnia brzaskiem. Ja dam sygnał umówiony... trzy wystrzały jeden po drugim. — Chciał się oddalić, ale Paweł chwycił go kurczowo za ramię, mówiąc z uniesieniem:
— Oh! jaki z pana bohater! Jak to pięknie! Jak wspaniale! A jak ja pana wielbię za to!
— No, no! dobrze, dobrze! — odrzucił śmiejąc się Dołogow. Pawełek jednak nie puszczał go. Domyślił się zatem, że chłopak pochyla się nad nim, pragnąc go uściskać. Pozwolił mu na to śmiejąc się dalej, a potem wyrwawszy mu się z objęcia, popędził galopem niknąc wkrótce w pomroku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.