Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Konwój rozłożył się był na nocleg po obu stronach drogi, po której jechał Dołogow z Pawełkiem. Nie zwalając wcale na krzyki i śmiechy żołnierzów, zatrzymał się dopiero przed bramą wjazdową. Zeskoczył z konia, w czem go natychmiast Pawełek naśladował i wszedł śmiało na dziedziniec. Zbliżył się do ogniska palącego się na środku, w koło którego siedziało kilku mężczyzn rozmawiających z wielkiem ożywieniem. W małej ryneczce z boku dopiekało się mięso, obracane na wszystkie strony przez żołnierza w kurtce szafirowej i czapce policjanta na głowie, posługiwał on się bagnetem zamiast widelca, w tej ważnej operacji.
— Oh! ten tam, to twardy orzech do zgryzienia — mówił o kimś jeden z oficerów, siedząc trochę opodal od ogniska i bardziej w cieniu.
— Potańcują zajączki, jak on im zagra! — odrzucił inny ze śmiechem. Naraz umilkli obydwaj, wytężając wzrok, aby przeniknąć nocne ciemności. Usłyszeli bowiem szelest kroków Dołogowa i Pawełka.
— Dobry wieczór! — zawołał na głos Dołogow.
Podniosło się kilka postaci. Jeden z oficerów, wzrostu olbrzymiego, obszedł ognisko, podchodząc ku nowoprzybyłym.
— To ty Clement? Skądże u djabła!... — nie dokończył.
Poznawszy omyłkę, zmarszczył lekko czoło, ukłonił Dołogowowi, jak komuś zupełnie obcemu, i spytał zimno, co go tu sprowadziło? Dołogow zaczął mu tłumaczyć najspokojniej, że obaj radziby się dostać do swego pułku, który stracili z oczu najzupełniej. Prosił