Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu się tak samo czarującym. Chmury gnane wiatrem przelatywały chyżo po nad drzewami, odsłaniając miljardy gwiazd, świecących w pomroku blaskiem brylantowym w tej przestrzeni bezdennej, bezgranicznej, która zdawała się to wznosić tak wysoko po nad jego głową, że jej nie mógł wzrokiem dosięgnąć, to zniżać tak bardzo, że sądził prawie iż w dłoń pochwyci gwiazdki brylantowe, rozkosznie ku niemu mrugające. Mimowolnie przymknął oczy nie mogąc oprzeć się znużeniu, i drzemiąc, kołysał się to w prawo to w lewo. Kapuśniaczek rosił ciągle; chrapanie uśpionych żołnierzów mieszało się z rżeniem koni i ze zgrzytem stali ostrzonej na kamieniu przez starego kozaka. Na raz usłyszał Pawełek cudowną orkiestrę grającą hymn nieznany mu, dziwnie rzewny, piękny i duszę na wskroś przenikający iście niebiańską melodją, słodką i łagodną nad wszelkie wyrazy. Był on tak samo muzykalnym jak Nataszka, stokroć bardziej niż Mikołaj, chociaż dotąd nie umiał jednej nuty, i nawet nigdy nie pomyślał uczyć się grać na czemkolwiek. Był jednak w stanie wygrać, a szczególniej wyśpiewać co tylko usłyszał. To też rozkoszował się i unosił radośnie tym hymnem anielskim, pełnym czaru upajającego i poezji nadziemskiej. Muzyka stawała się coraz wyraźniejszą. Muzyk specjalista byłby to nazwał rodzajem fugi. Pawełek nie miał wprawdzie najlżejszego wyobrażenia czem jest fuga, nie mniej atoli zachwycał się melodją wygrywaną to niby na skrzypcach, to znowu wyśpiewywaną tęskliwemi a srebrzystemi tonami oboju. Po chwili rozpływały się tony i gubiły niedokończone w chórze, a czasem hymn grzmiał majesta-