Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tycznie wszystkiemi instrumentami na raz, jakby głosił świetne zwycięstwo. — Czy to sen, czy jawa? — pytał się Pawełek tracąc równowagę. — „Czy mi tylko tak w uszach dzwoni?... A może też przewodzę ja sam tej orkiestrze niewidzialnej?... Oh! jeszcze grajcie, jeszcze! To coś boskiego“!... — Przymknął oczy powtórnie słuchając tonów hymnu, który to się oddalał, to zbliżał ku niemu. — „Boże wielki, jakież to cudownie piękne!“ — powtarzał w duchu Pawełek, próbując prowadzić dowolnie orkiestrę nadziemską... — „Teraz ciszej... ciszej... słodziej“ — szeptał, i tony były mu posłuszne... — No! żwawiej! weselej! wszyscy razem!“ — a tony podwajały siłę grzmiąc tryumfalnie na wzór trąb jerychońskich, pod niebios sklepieniem lazurowem...
— „Zaczynajcie wy spiewacy!“ — Pawełek skinął ręką, i odezwały się pienia anielskie najprzód z samych głosów kobiecych, z któremi łączyły się zwolna i głosy męskie, z dziwną siłą i energją. W tym marszu tryumfalnym łączyło się wszystko nader harmonijnie: dźwięki instrumentów przeróżnych, głosy ludzkie, krople wody spadające z cichym szmerem, zgrzyt stali, rżenie koni; a nic nie psuło wrażenia potężnego tej nadziemskiej melodji. Pawełek zasłuchany z podziwem graniczącym z trwogą, nie mógł później przypomnieć sobie czy to trwało krótko, czy długo? Był zupełnie oczarowany, żałując jedynie że nie może z nikim podzielić się doznaną rozkoszą. Nagle zbudził go szorstki głos Likaczowa:
— Pałasz jak brzytwa, wasza miłość!... Można nim śmiało rozpłatać na raz nie jeden, ale nawet dwa łby francuzkie!