Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

W kwietniu dowiedziało się wojsko, ku swojej najwyższej radości, co łatwo pojąć, o przyjeździe cara. Pułk Pawłogrodzki był na samych kończynach awangardy, pod Bartensteinem. Rostow zatem nie dostąpił tego szczęścia, żeby uczestniczyć w rewji odbywanej przez cara samego.
Teraz mieszkali razem z Denissowem w norze wykopanej w ziemi po prostu. Ten rodzaj jaskini podziemnej, przykryto według systemu przyjętego przez żołnierzy, deskami a na te nałożono faszyny i darnie. Kopano dół głęboki na dwa arszyny, szeroki na dwa i pół, a długi na trzy i pół arszynów. Na jednym końcu robiono z ziemi stopnie które zastępowały schody i tędy się wchodziło. Dół zastępywał pokój. U pierwszych matador, do których należał i komendant szwadronu, deska szeroka przybita do dwóch kołów w ziemię wbitych, stanowiła stół. Wzdłuż fosy, z wybranej ziemi ustawiono rodzaj kanapy, szerokiej na arszyn, i dwa łóżka. Dach dany spiczasto, pozwalał wyprostować się, stanąwszy w samym środku. I na owem łożu z ziemi improwizowanem, można było usiąść, nie dosięgając jeszcze głową do pułapu. Denissow uwielbiany przez swoich żołnierzy, żył zawsze na wielką skalę. Przy jego norze dano rodzaj okna, zakleiwszy papierem szyby wybite. Gdy zimno było nadto dokuczliwe, stawiano na schodkach prowadzących do nory, przezwanej żartobliwie przez Denissowa, „salą recepcyjną“ fajerkę z węglami rozżarzonemi, które zabierano z ogniska żołnierzy. Ten żar takie ciepło rozlewał do koła, że oficerowie zgromadzeni u Denissowa, siedzieli tylko w koszulach, bez mundurów.
Rostow wróciwszy raz po nocnej służbie patrolowej, przemokły do nitki, zbity i strudzony w najwyższym stopniu, kazał sobie przynieść taką fajerkę z żarem, przebrał się w suchą bieliznę, odmówił pacierz, napił się „czaju“ gorącego, ułożył rzeczy w kącie jemu przeznaczonym i wyciągnął się na pościeli, rozgrzany, syty, z rękami podłożonemi pod głowę. Przed zaśnięciem, zaczął dumać błogo nad awansem, który czekał go wkrótce za ostatni rekonensans, wykonany nader zręcznie, pod samym nosem nieprzyjaciela.
Usłyszał nagle na dworze głos grzmiący i gniewny swojego przyjaciela. Podniósł się na łóżku, patrząc przez szparę we drzwiach, co się tam święci. Poznał wachmistrza Topczeńka.
— A czym ci błaźnie nie nakazywał, żebyś żołnierzom nie pozwalał jeść owych korzonków? — krzyczał Denissow rozzłoszczony. — Spotkałem jednak takiego, który niósł całą torbę tej trucizny!
— Prosiłem, groziłem, wasza miłość, ale głód silniejszy od wszelkich zakazów!
Rostow wyciągnął się napowrót z lubością pomyślawszy:
— Ba! ja moje zrobiłem, teraz kolej na niego kłopotać się resztą! — Ławruszka, ów frant, chytry i przebiegły jak rzadko, wmieszał się również do rozmowy na dworze. Utrzymywał na pewno idąc do dystrybucji, że widział konwój eskortujący transport wołów i wozy z sucharami.
— Drugi pluton na koń! — Zagrzmiała komenda Denissowa.
— Gdzie oni jadą? — pomyślał Rostow.
W chwilę później wpadł Denissow, z fajką w zębach mrucząc coś pod nosem, niby niedźwiedź ruszony z legowiska. Szukał czegoś, przewracając wszystko do góry nogami, przypasał pałasz, porwał biczyk do konia i zniknął z oczu Rostowowi.
— Gdzież się wybierasz? — ten krzyknął za nim. Denissow bąknął coś niezrozumiałego, już u wyjścia i wyskoczył na dwór z okrzykiem:
— Niech mnie sądzą, Boh i car!
Rostow usłyszał tentent koni, kłusujących raźno pomimo błota, i zasnął szczęśliwie, nie kłopocząc się dłużej odjazdem Denissowa. Gdy zbudził się pod wieczór, dowiedział się z najwyższem zdumieniem, że jego przyjaciel nie wrócił dotąd. Czas był piękny, dwóch oficerów i jeden junker grali w swajkę, przyłączył się więc do nich. Wśród gry, zobaczyli stado wołów i wozy z żywnością, eskortowane przez kilkunastu huzarów, na koniach chudych jak szkielety. Gdy przybyli do obozu, otoczyli ich natychmiast kamraci.
— Otóż i prowianty! — zawołał Rostow — a Denissow tak już w głowę zachodził...
— To będą mieli bal nasi biedni żołnierze — dodał któryś z oficerów.
Denissow zjawił się na samym końcu. Obok niego jechali konno dwaj oficerowie od piechoty. Wszyscy trzej żywo rozprawiali.
— Przestrzegam pana rotmistrza, że z tego może być wielka awantura! — krzyczał jeden, chudy, małego wzrostu, okrutnie rozsierdzony.
— A ja zapowiadam z góry, że nie oddam i kwita!
— Odpowiesz za to przed sądem rotmistrzu, to rabunek na gładkiej drodze!... odbić konwój z żywnością, swojemu własnemu wojsku! Nasi żołnierze od dwóch dni nic nie jedli!
— Moi huzary nie mają co na ząb włożyć od dwóch tygodni!
— Rozbój, czysty rozbój, odpowiesz za to rotmistrzu! Opamiętaj się póki czas! — Kapitan od piechoty groził głos podnosząc.
— Odczepże się odemnie raz kapitanie! — Denissow krzyknął nie posiadając się z gniewu. — Tak jest, ja odpowiem za wszystko, a nie pan! Co mi tu będziesz gdakać nad uszami?... Uważaj, żebym jeszcze ciebie w dodatku nie wypłazował! Marsz z obozu, pókim dobry!
— Dobrze, dobrze! — mruknął mały kapitaś, przez zęby kurczowo zaciśnięte, ale ani krokiem nie ruszył się z miejsca.
— Do stu djabłów, marsz!... bo inaczej za nic nie ręczę! — i Denissow porwał za munsztuk konia kapitana, zwracając go gwałtownie ku gościńcowi.
— Dobrze, dobrze! — powtórzył kapitan cały zapieniony i oddalił się wolnym truchcikiem, odskakując od siodła jak piłka.
— Ha, ha, ha! pies! istny pies siedzący na płocie! — uśmiał się Denissow na całe gardło. Były to drwiny i obraza najdotkliwsza, jaką mógł wyrządzić oficerowi od piechoty siedzącemu na koniu. — Odbiłem im transport cały, siłą mocą — zażartował zwrócony do Rostowa. — Nie mogłem przecie dopuścić, żeby moi ludzie zdychali z głodu.
Wozy z żywnością i woły, zabrane przemocą, były rzeczywiście przeznaczone dla jednego z pułków piechoty. Gdy mu doniósł Ławruszka, że przy wozach i wołach jest zaledwie kilku ludzi, Denissow napadł na nich ze swoimi huzarami i sobie transport przywłaszczył.
Nazajutrz przywołał go pułkownik huzarów, a zasłoniwszy oczy palcami rozstawionymi:
— Oto, jak się na tę sprawę zapatruję — rzekł przyjacielsko. — Nie wiem i nie chcę wiedzieć o niczem. Sam nie rozpocznę żadnego śledztwa. Życzę ci jednak z serca rotmistrzu, żebyś udał się natychmiast do głównego sztabu i tam starał się oczyścić z zarzutów i uzyskać przebaczenie. Trzebaby wymódz koniecznie w intendenturze pokwitowanie na te woły i wozy z sucharami, jako wydane dla naszego pułku Pawłogrodzkiego. Jeżeli zapiszą ten cały transport na rzecz pułku piechoty, a rozpocznie się śledztwo, może ta cała sprawa wypaść dla ciebie rotmistrzu najfatalniej.
Denissow usłuchał dobrej rady i udał się natychmiast do głównej kwatery. Powrócił z tamtąd w takim stanie, że Rostow oniemiał z przerażenia. Był nie czerwony, ale siny z żyłami nabiegłemi krwią do pęknięcia. Jeszcze go takim Rostow w życiu nie widział. Nie był w stanie złapać oddechu, wydać głosu z piersi kurczowo ściśniętej. Charczał i piał jak kogut, odpowiadając na pytania przyjaciela, słowami urywanemi, niezrozumiałemi, na które składały się same przekleństwa i potok obelg najdosadniejszych.
Rostow pomógł mu się rozebrać, podał mu trochę wody i posłał natychmiast po lekarza pułkowego.
— Rozumiesz ty coś podobnego Mikołuszka?... Chcą mnie sądzić za rabunek!... Wody, jeszcze wody!... Ha! niech mnie więc sądzą... ale ukarzę tych podłych łotrów, doniosę o wszystkim carowi. Daj mi kawałek lodu! krew mnie zalewa!...
Lekarz puścił mu krew natychmiast. Wyszła czarna i gęsta jak smoła. To mu znacznie ulżyło. Odzyskał przytomność i był w stanie opowiedzieć Rostowowi wszystko od początku i porządnie co mu zdarzyło się w głównej kwaterze.
— Przybywam... gdzie naczelnik?... pokazują mi go... Trzeba zaczekać!... Nie mogę czekać, służba potrzebuje mnie gwałtownie, zrobiłem trzydzieści wiorst jadąc galopem i tak samo powrócę. Proszę zameldować mnie natychmiast!... Raczył nakoniec ukazać się ten złodziej nie naczelnik! i zaczyna mi sypać moralne nauki. — „To rozbój na gładkiej drodze!“ — Zbójem — odpowiadam mu i złodziejem nie ten, który zabiera transport żywności, aby nakarmić swoich żołnierzy ginących z głodu, ale taki, co szachruje jak żyd i napełnia rublami własną kieszeń!... Na to każe mi podpisywać kwit odbiorczy w intendenturze i zapowiada, że sprawa pójdzie swoim torem. Wchodzę do owego komisarza. Je obiad... I kogoż widzę? No, zgaduj!... Kto nas zagładza? — tu Denissow uderzył pięścią tak silnie w stół improwizowany, że o mało deska nie pękła, a kieliszki zadźwięczały spadając na ziemię. — Teljanin!...
— Jakto? Więc to ty zatrzymujesz w drodze żywność nam przeznaczoną? Raz już złodzieju, w twarz ci napluto, a ty znowuś wypłynął na widownię?... Nagadałem mu ile się wlazło, żałując jedynie, że tego nikt więcej nie słyszał — zaśmiał się dziko, wyszczerzając białe zęby z pod czarnych wąsów:
— No, no, nie krzycz tak i nie wal pięściami Waska. Widzisz? znowu krew ciec zaczyna. Zaczekaj, niech ci ramię przewiążę.
Zasnął wkrótce, a rano obudził się Denissow w zwykłym stanie zdrowia.
Nazajutrz pod wieczór, przyszedł do niego adjutant pułkowy, z miną frasobliwą i smutną, pokazując mu papier urzędowy wystosowany z kancelarji głównego sztabu. Przy tej sposobności zadał mu kilka pytań tyczących się tej całej przykrej awantury. Nie taił przed Denissowem, że sprawa ile się zdaje bierze obrót najfatalniejszy, że wyznaczono osobną kamisję, do przeprowadzenia z nim śledztwa. Zważywszy zaś, jak surowo karcą obecnie wszelkie podobne wypadki rabunku i niesforności, może nazwać się szczęśliwym, jeżeli go tylko zdegradują.
Oskarżyciele tak tę sprawę przedstawili: Komendant szwadronu Denissow, odbiwszy przemocą transport z wiktuałami, udał się nie pytany i nie wezwany do głównej kwatery i tam będąc w stanie niepoczytalnym, zwymyślał komisarza w intendenturze, od złodzieja i łajdaka, obiecał go wypoliczkować, a gdy go z tamtąd siłą wyproszono, pobił rzeczywiście dwóch biurowych urzędników, z których jednemu wyrwał całe ramię.
Denissow wybuchnął śmiechem, na tę bajkę ułożoną kłamliwie od początku do końca. Zaręczył słowem honoru, że nie ma w tej całej bredni sensu za trzy grosze, że zresztą nie lęka się żadnych komisji, a tym łotrom, szczekającym na niego z po za płotu, tak potrafi gęby pozamykać, że go popamiętają ruski miesiąc.
Mikołaj nie dał się jednak wywieść w pole, tonem lekkim i żartobliwym, w którym Denissow mówił o tej sprawie fatalnej. Znał on go nadto dobrze, aby mógł nie odczuć i nie odgadnąć niepokoju, jaki nim miotał w ducha skrytości. Spodziewał się teraz wszystkiego najgorszego i największych nieprzyjemności z tego powodu. Męczono go i zanudzano na śmierć, dzień w dzień nowemi pytaniami. Żądano coraz innego tłumaczenia. W końcu dnia pierwszego maja, wyszedł rozkaz dzienny, żeby Denissow zdał komendę swego szwadronu, najstarszemu w pułku rotmistrzowi; sam zaś, miał się udać niezwłocznie do głównej kwatery, aby tam zdać sprawę z rabunku, o który oskarża go intendentura. W wilją dnia tego Platow wykonał rekonesans z dwoma pułkami kozaków i dwoma szwadronami huzarów. Denissow jak zwyczajnie dokazywał tam cudów waleczności. Zbliżył się ze swoim oddziałem aż po linję tyraljerów francuzkich. Kula nieprzyjacielska drasnęła go była w nogę. Kiedy indziej, nie byłby wcale zważał na tak lekkie draśnięcie i nie byłby porzucał służby w pułku. Tym razem jednak, był rad, że może uwolnić się pod tym pozorem od stawania przed głównym sztabem i podał się jako ranny do ambulansu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.