Wodzirej/Tom I/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Minęły długie trzy tygodnie.
Tadeusz przez ten czas raz jeden prowadził tańce w ogrodzie namiestnictwa, podczas zwykłéj dwutygodniowéj garden party. Niedobitki arystokracyi lwowskiéj włóczyły się wśród spiekoty i kurzu ulic lub kryły się po za spuszczonemi storami okien. Przeważnie młodzież zapełniająca biura namiestnictwa była w komplecie, uzyskując urlopy z trudnością i starając się zachować je na miesiące jesienne, w chwili otwarcia polowań.
Namiestnikowa zbierała tych kilkanaście osób, nudzących się piekielnie, pod cieniém kasztanów obszernego ogrodu i starała się wynaleźć im jakie takie rozrywki. Grano w krokieta, nawet w wolanta. I był to raj dla panien namiestnikówien, które same, bez niebezpiecznéj rywalizacyi, kręciły się wśród tych rasowych konceps-praktykantów, z których niemal każdy dźwigał na swojéj ostrzyżonéj głowie koronę hrabiowską, baranowską, ba... czasem mitrę książęcą.
Wielohradzki powoli wszedł w swoje dawne towarzystwo.
Nerwy jego uspokoiły się. Przestał lękać się mebli i owego zakratowanego okna, osłoniętego płachtą firanki. Zrozumiał, że w dniu przyjazdu ogarnęło go zanadto brutalne przejście z poezyi i piękna w ciemną szarotę smutnéj rzeczywistości. Uchwycił się teraz drugiéj połowy swojéj egzystencyi, téj sztucznéj, błyskotliwéj, złożonéj z przebywania w kołach arystokracyi, i mówienia „ty” arystokratycznym kolegom biurowym.
Miłość Muszki rozwinęła w nim szaloną pychę. Teraz niemal z politowaniém patrzył na Charłupkę, na Pozbitowskiego, na tych innych, którzy nie byli wyróżnieni przez pannę Dobrojowską. Małżeństwo Malewicza z bogatą panną Statnicką było już rzeczą postanowioną i ogólnie wiadomą. I Wielohradzki z radością widział, iż nikt się temu związkowi nie dziwił, wszyscy mówili o nim jako o fakcie zupełnie naturalnym i stosownym. Malewicz, nie posiadający ani centa, brał pannę mającą trzykroć sto tysięcy guldenów posagu. I nie spadał bynajmniéj w opinii świata. Owszem, od chwili zaręczyn stał się „kimś”, nabrał więcéj znaczenia, zaczynał się „liczyć”, tak jak Bodocki, Pozbitowski i inni. Wielohradzki każdy ten objaw śledził ciekawie. I mimowoli prostował się także, chętniéj i częściéj mieszał się do rozmów „tych panów”, którzy — dobrzy chłopcy — odpowiadali mu uprzejmie, lubiąc go za jego ładną twarz, doskonałe maniery i umiejętność w noszeniu dobrze skrojonéj odzieży.
Powoli także ogarniała go chęć ciągłego paplania o Muszce i Wielohradzka wiedziała teraz wszystkie szczegóły jego pobytu w Concarneau, z wyjątkiem wszakże niektórych chwil spędzonych sam na sam z Muszką, podczas których flirt ich przechodził po za granice przez flirt zakreślone.
W ten sposób Muszka przedstawiała się Wielohradzkiéj jak rozkochana, trochę lekkomyślna dziewczyna, lecz rozkochana uczciwie, tak, jak ona sama, Wielohradzka, zakochana była przed laty w swoim późniejszym mężu.
I raz na ten terren wszedłszy, Tadeusz zaczął coraz więcéj idealizować i uszlachetniać swój stosunek z panną Dobrojowską, kłamiąc po kobiecemu, lecz kłamiąc z serca, tak, iż na drugi dzień nie wiedział już, co było prawdą a co kłamstwem.
W ciemni nocy Muszka zdawała się inną istotą, niż przy świetle dzienném. Marząc o niéj w gorączkowym śnie, widział ją jako kobietę ciągnącą ku sobie czarem wyzywającéj piękności. Pożądał jéj jak kochanki i nie marzył o małżeństwie. Mając wyobraźnię podnieconą czytaniém „Salammbo“, stroił pannę Dobrojowską w czarną szatę córki Hamilkara, a na jéj ramiona wkładał ciemną purpurę płaszcza, wlokącego się za nią na wzór fal, które wiernie towarzyszyły jéj krokom. Widział ją schodzącą z owych olbrzymich schodów, oświetloną purpurą ogni płonących drzew i mającą po obu stronach dwa długie.szeregi bladych ludzi, odzianych biało, niemających ani rzęsów, ani brwi, ani włosów. On sam zaś był ucieleśnieniem Mâtho i wił się na lwich skórach, owijając się prześcieradłem, jakby cudownemi fałdami welonu Tanity.
Realistyczna forma dzieła Flauberta porwała go i uniosła, równocześnie każąc mu wśród otoczenia wyszukiwać postaci poznanych z kart książki. Salammbo miała twarz Muszki, i owe usta, otwarte jak, „kwiat granatu“, były ustami Muszki, ramiona, pokryte sznurami brylantów — ramionami Muszki.
Lecz rano widzenie znikało, i Muszka przeistaczała się w zakochaną, poczciwą dziewczynę, dążącą całą siłą do połączenia się węzłem małżeńskim z człowiekiem wybranym przez siebie wśród tłumu. Ta sympatya, nieledwie uczucie, z którem Wielohradzka wymawiała jéj imię, dodawała jéj uroku dziewczyny normalnéj, wychowanéj przy boku matki, dość cichéj i skromnéj. Odkąd Tadeusz dowiedział się, iż matka jego była w téj saméj sytuacyi względem jego ojca, jak Muszka względem niego, mimowoli często identyfikował postać matki z postacią Muszki. Przy świetle dzienném dwie te kobiety zaczynały łączyć się w jedno. Często prosił matkę, aby opowiadała mu drobiazgowo, jak zwalczyła wszystkie przeszkody i zdołała połączyć się ze swoim mężem. I gdy Wielohradzka łagodnym głosem opowieść swą po raz setny zaczynała, Tadeusz przymykał oczy i słowa matki w myśli ilustrował, podstawiając jako bohaterkę Muszkę. Był bowiem teraz chwilami bardzo romantycznie usposobiony i, o szaréj godzinie zwłaszcza, romantyzm ten objawiał się zupełnie dziecinnemi, naiwnemi symptomatami.
W biurze zaś działo się przeciwnie.
Zapatrywał się trzeźwo i jasno, lecz trzeźwo i jasno po swojemu. Malewicz był dla niego punktem wyjścia. Bezustannie studyowal jego zachowanie się i mimowoli przybrał jego chód, ruchy, noszenie głowy. Zaczynał podrwiwać z Kafthana, który teraz był jeszcze chmurniejszy, tragiczniejszy i bardziéj milczący. Malewicz starał się zostać c. k. szambelanem. Był to pusty tytuł, lecz zawsze jaki taki tytuł. Na to trzeba było wylegitymować się z dostojeństwa rodu. Wielohradzki zaczął interesować się temi szczegółami i uradował się, widząc, z jaką łatwością przyszłoby mu otrzymać szambelanię.
Gdzie obecnie przebywała Muszka — nie wiedział. Pożegnali się wśród gradu pocałunków i pieszczot. Muszka zdawała się nawet mieć łzy w oczach, on zaś płakał, jak dziecko. Mimo to pisać do siebie nie pozwoliła, mówiąc: „po co? wkrótce się zobaczymy!...”
Pewnego wrześniowego popołudnia Wielohradzki siedział w biurze i, oparłszy łokcie na stole, czytał „Salammbô“. Przez otwarte okna widać było ogród namiestnikowski i drzewa, zaczynające lekko żółknieć od szczytów. Po trawnikach biegały panny namiestnikówny w czerwonych bluzkach i czarnych spódniczkach. Zdaleka miały wdzięczne linie młodych dziewcząt. Grały w wolanta zręcznie i z dużą wprawą.
Na sofce, przygotowanéj dla urzędników, którzy mieli nocną inspekcyę, siedział Stanio i Jurek Bodocki. Zjedli śliwki, które Stanio przyniósł w torebce, i ziewali z nudów i gorąca. Zaczęli mówić o przyszłych polowaniach i cieszyli się nadzieją wyjazdu do Szabrówki, zameczku myśliwskiego wśród gór Karpackich, należącego do pewnéj liczby akcyonaryuszów, którzy corocznie, w październiku i listopadzie, na polowania zjeżdżali.
Pozbitowski, który się zajmował kuchnią, niepokoił się, czy jeden kucharz zdoła nakarmić czterdziestu ludzi.
— Zkąd bierzesz czterdziestu? — pytał Bodocki.
— Ze służbą...
— Ach tak!... skoro będziesz liczył służbę i psiarczyków i stajennych, to więcéj naliczysz, niż czterdziestu...
— Trzeba, ażeby ktoś z nas pojechał naprzód i zobaczył, czy owa kolonia letnia bardzo nie zanieczyściła zameczku?
— Jaka kolonia letnia?
— Prawda, ty nic nie wiesz, nie byłeś na ostatniéj sesyi. Pozwoliliśmy kanoniczce Haden sprowadzić do Szabrówki całą czeredę małych dziewczynek. C’est une bonne action!... quoi!
— Zapewne!.. zapewne!... — potwierdził Bodocki.
Rozmowa urwała się, i Wielohradzki, który nie mógł czytać, słysząc obce głosy, wstąpił znowu na szczyt Akropolu.
Lecz Pozbitowski znów zaczął mówić, teraz półgłosem i z jakimś ironicznym uśmiechem.
— I cóż Maleni?
Jurek Bodocki powstał z sofy i, włożywszy ręce w kieszenie, zaczął po pokoju chodzić.
— A no, nic... — odparł — to było dawno do przewidzenia... ce n’est pas une surprise.
Zatrzymał się u drzwi prowadzących do drugiego pokoju.
— Jak Boga kocham!... — zawołał szeptem, zaglądając przez szparę — och!... mais c’est epastrouillant! colossal! pyramidal!
— Co takiego? — spytał Pozbitowski.
— Pst... cicho... nie skrzyp butami, bo go spłoszysz!
— Kogo?
— Kafthana! stoi ukryty po za framugą okna i patrzy na ogród... och! ale jak patrzy!
— Kto jest w ogrodzie? Wielohradzki, zobacz-no! Tadeusz podniósł głowę i spojrzał przez okno.
— Cesarsko-królewska fornalka!...
— Ach!!!
Wszyscy trzej spojrzeli na siebie.
— Czyżby?... — zaczął Pozbitowski i urwał, wybuchając śmiechem.
Oh!... non! non!... — protestował Bodocki — ça serait trop cocasse!...
Śmiali się jeszcze długą chwilę i Bodocki powrócił na dawne miejsce.
Quel animal!... — rzucił, wzruszając ramionami.
Pozbitowski ułożył się na sofie, zwijając się w kłębek.
— Spać mi się chce!... — wyrzekł powoli. — Byłem wczoraj na kolacyi u Brandmagla,
— Po co tam chodzicie?...
— A cóż z czasem zrobić? w lecie niepodobna we Lwowie wytrzymać...
I układał się do snu jak wielki kot czarny, błyskając tylko bielą pikowéj kamizelki.
— Nie wiész kiedy Maleni wróci? — spytał Bodocki.
— Nie wiem! jeżeli wróci, to w każdym razie nie na długo...
Wielohradzki zamknął książkę i, oparłszy głowę na ręku, mimowoli rozmowy swych kolegów słuchać zaczął.
— Dlaczego nie na długo? — ciągnął daléj Bodocki.
— No, przecież przenoszą go do Wiednia... Po ślubie będą w Wiedniu mieszkali...
Wielohradzkiego ogarnęła ciekawość. Maleni się żenił; był to fakt niezwykłéj doniosłości w dziejach arystokracyi lwowskiéj.
— Maleni się żeni? — zapytał, podnosząc się i wysuwając cokolwiek głowę z poza półeczek biurka.
— Tak! — odparł Bodocki, który teraz także układał się do snu na drugim końcu sofy, znużony nadmiarem pracy i gorąca.
— Z kim? — pytał Wielohradzki.
— Z Muszką Dobrojowską! — zabrzmiała odpowiedź.
Głowa Wielohradzkiego znikła szybko po za półkami biurka.



koniec tomu pierwszego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.