Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pewnego wrześniowego popołudnia Wielohradzki siedział w biurze i, oparłszy łokcie na stole, czytał „Salammbô“. Przez otwarte okna widać było ogród namiestnikowski i drzewa, zaczynające lekko żółknieć od szczytów. Po trawnikach biegały panny namiestnikówny w czerwonych bluzkach i czarnych spódniczkach. Zdaleka miały wdzięczne linie młodych dziewcząt. Grały w wolanta zręcznie i z dużą wprawą.
Na sofce, przygotowanéj dla urzędników, którzy mieli nocną inspekcyę, siedział Stanio i Jurek Bodocki. Zjedli śliwki, które Stanio przyniósł w torebce, i ziewali z nudów i gorąca. Zaczęli mówić o przyszłych polowaniach i cieszyli się nadzieją wyjazdu do Szabrówki, zameczku myśliwskiego wśród gór Karpackich, należącego do pewnéj liczby akcyonaryuszów, którzy corocznie, w październiku i listopadzie, na polowania zjeżdżali.
Pozbitowski, który się zajmował kuchnią, niepokoił się, czy jeden kucharz zdoła nakarmić czterdziestu ludzi.
— Zkąd bierzesz czterdziestu? — pytał Bodocki.
— Ze służbą...
— Ach tak!... skoro będziesz liczył służbę i psiarczyków i stajennych, to więcéj naliczysz, niż czterdziestu...
— Trzeba, ażeby ktoś z nas pojechał naprzód