Wodzirej/Tom I/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Z przestrachem Wielohradzki przeliczył zawartość swéj portmonetki i pugilaresu.
Miał jedynie tyle pieniędzy, ile mu na zapłacenie hotelu i na drogę było potrzeba.
Matka nie przysłała telegramu.
Tadeusz zaczął się niepokoić, nie wiedząc, jak wybrnąć z tego położenia.
Szybko zeszedł ze wschodów, ubrany, jak zwykle na połów owych krabów, które ginęły natychmiast, wtłoczone w ciasne akwaryum o szklanych zielonawych ścianach.
Na dolę zastał Muszkę, czekającą na niego pod werendą.
— Przyniesiono dwa telegramy! — wyrzekła panna Dobrojowską — jeden dla pana, drugi dla mnie. Otworzyłam przez pomyłkę telegram, zaadresowany do pana... Proszę nie miéć mi tego za złe... Nie przeczytałam ani słowa...
Wiedział, że kłamała, ale kochał ją teraz z taką bezwzględną zapamiętałością, iż byłby jéj darował nietylko niedyskrecyę, kłamstwo i kokieteryę, ale nawet najgorszą zbrodnię.
Wziął więc telegram i z udaną nieźle obojętnością przebiegł błękitny świstek wzrokiem. Ściągnął brwi i przez chwilę zafrasował się, jaką przybrać minę. Postanowił odrazu oznajmić Muszce o swym odjeździe.
— Ja wyjeżdżam!... — wyrzekł, przybierając ton stanowczy, jakby opancerzając się przed prośbą lub łzami Muszki.
Lecz ona zupełnie spokojnie odparła:
— A!... kiedy?
Wielohradzki uczuł się do żywego tą obojętnością dotknięty.
— Dziś po południu!...
— A!
Nie spytała go o przyczynę, nie zażądała, aby pozostał jeszcze. Opuściła wzrok na telegram, który trzymała w ręku, i zaczęła go czytać uważnie i dokładnie.
Poczém zwinęła i włożyła w kieszonkę żakietu.
Stali teraz oboje przed sobą tak, jak obcy, jak ludzie, którzy się widzą po raz pierwszy i ostatni w życiu. Nie mieli sobie nic do powiedzenia.
Pierwszy Wielohradzki gwałtem wyrwał się z téj piwnicznéj atmosfery milczenia.
— Czy mogę pisać?... — zapytał prosząco.
Lecz ona zdziwiła się takiém żądaniém.
— Po co?... my także niedługo zabawimy w Concarneau. Jedziemy przez St. Malo do Londynu, a potém prawdopodobnie na Wiedeń do Jarmuszówki, na sezon polowań. Zresztą nie wiem dokładnie... marszruta cała nie od nas zależy... od okoliczności... Chciałam być w Londynie, bo pod Konilred są podobno nadzwyczajne Saint-Huberty... Pan wie... takie duże psy czarne do ścigania dzików. Miałabym ochotę mieć Saint-Huberta. Nikt w Galicyi nie ma téj rasy, nawet Bodoccy, nawet Maleni... Je serais la seule!... l’unique!...
Oczami błądziła po placu, po siatkach żagli, kołyszących się w przestworzu. Zdawała się Wielohradzkiemu nagle przeistoczoną, znów tą sportwoman’ką, zakochaną w psiarni, istotą ludzką, rzucającą nazwami ras psich, jak kulami.
Ścisnął mu serce wielki żal, serdeczny i szczery. Nie chciał wracać z takiem wrażeniém do Lwowa, chciał zawieźć matce inną, pewniejszą nadzieję. Delikatnie więc, układnie przechylił głowę i zrobił najpokorniejszą, jak umiał, minę.
— Chodźmy łowić kraby!.,. — wyrzekł prosząco.
Ona broniła się, jakby nagie opancerzona i przywołana do rzeczywistości kobieta.
— Nie!... nie!... dziś nie mam czasu!... Mama trochę cierpiąca... mnie głowa boli...
Lecz on nalegał.
— Ostatni raz!...
Oczy jéj mimowoli padły na jego twarz ładną, bladą i zmęczoną. Miał wygląd lekko zabarwionego posągu: tak blade, pastelowe tony mieniły się pod jego skórą i w jego źrenicach. I zwyciężoną tą dziwnie subtelną urodą chłopaka, panna Dobrojowska nagle zdecydowała się.
— Chodźmy!... — wyrzekła.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

I szli znów wzdłuż balustrady wybrzeża, nad którą kołysały się welony siatek, welony bronzowe, zielone, oranżowe, mieniące się, jak mora, na tle nieba Barki wypoczywały, a ciężkie postaci rybaków ześlizgiwały się z ocembrowania na ławki łodzi. Po dnie nagiém włóczyła się zieleń porostów i ciemne wstęgi warechu. Wpół nagie dzieci biegały, czepiając się kamieni fortyfikacyi.
Muszka i Wielohradzki szli w milczeniu: on smutny, ona jakaś surowa i znów zesztywniała moralnie. Gdy wyszła ze swojéj kabiny, ubrana jak zwykle, zdawało się Wielohradzkiemu, iż rzuciła na morze wzrok pogardliwy, prawie nienawistny. Lecz szybko wyraz ten cofnął się pod jéj ciężkie powieki. Wchodząc na „plażę”, była tylko obojętna, zimna, roztargniona, taka, jaką ją widywał często wśród salonów lwowskich, w chwili prowadzenia kotylionów. Zaczął niémal żałować, że uprosił u niéj ten ostatni spacer i zmusił ją nieledwie do oddania mu długiego pożegnania. Instynkt kokieteryi kobiecéj, który istniał zawsze na dnie jego duszy, mówił mu, że był to rodzaj gwałtu moralnego, jaki duszy jéj zadał. Lecz żebracza natura męska przeważała i drżącym głosem zapytał:
— Dlaczego mi pani nie pozwala pisywać do siebie?
Nie było odpowiedzi.
— List taki skróciłby mi czas oczekiwania... rozumie pani, że teraz każda chwila będzie dla mnie męczarnią.
Muszka brwi zmarszczyła.
— Jeżeli pan nie masz w sobie cnoty cierpliwości, to lepiéj... radzę... staraj się pan zapomnieć o... Concarneau... i spędzonych w nim chwilach... Sądziłam, że pan jesteś cierpliwszy i że...
Urwała, widocznie szukając słów, dobierając frazesów. Lecz on stawał się coraz natarczywszy, popełniając błąd za błędem, zwyczajem nieprzyzwyczajonego do fortelów miłosnych mężczyzny.
— Czy można mówić o cierpliwości w takiéj chwili!... — zawołał — czy pani nie wiész, że ten, kto kocha, nie umie być cierpliwym?
Muszka nagie wyprostowała się i płomień przebiegł po jéj twarzy.
— Kto pana upoważnił czynić mi podobne wyznanie? — spytała.
Stali właśnie na tém samém miejscu, na którem Muszka jak echo powtórzyła: „na całe życie!”
Tadeusz otworzył szeroko oczy i zaczął się jąkać.
— Ja... sądziłem... że...
I nagle ku rękom Muszki się rzucił i, porwawszy je, całować zaczął.
— Przepraszam!... przepraszam!.. to nie ja wyrzekłem to słowo, to moje serce, ale ja... wyjeżdżam. Pani mi nawet pisać nie pozwala... Pani dziś dla mnie taka niedobra... taka niepoczciwa... dlaczego?... dlaczego?...
Muszka milczała przez długą chwilę i nagle wybuchnęła śmiechem.
— Co za tragedya!... — zawołała — co za tragedya!... po co na wszystko zapatrywać się z tak dramatycznéj strony? To dobre na scenie, w powieściach!... Trzeba życie brać tak, jak ono jest... tak jak się ofiarowuje... i czekać z ufnością, co nam przyszłość przyniesie.
Szybkim ruchem wsunęła swoję rękę pod ramię Wielohradzkiego.
— Przyszłość... przyszłość, grand bébé, należy do nas dwojga... Mamy jeszcze całe życie przed sobą!... całe życie!... czy ty rozumiesz doniosłość tego słowa?
I nie czekając na jego odpowiédź, zerwała ze swojéj głowy beret i, powiewając nim w powietrzu, zawołała z gorączkową wesołością:
Vive l’avenir!... vive l’avenir!...
Stado mew, spłoszone, bijąc skrzydłami, porwało się ze skały i zaczęło przesuwać się po nad głowami tych dwojga młodych, apoteozujących zagadkowy czar przyszłości, rozwiewając w słońcu swe śnieżne skrzydła nakształt olbrzymich świeżo rozkwitłych nenufarów, czarowną mocą krążących w przestrzeni.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.