Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy mogę pisać?... — zapytał prosząco.
Lecz ona zdziwiła się takiém żądaniém.
— Po co?... my także niedługo zabawimy w Concarneau. Jedziemy przez St. Malo do Londynu, a potém prawdopodobnie na Wiedeń do Jarmuszówki, na sezon polowań. Zresztą nie wiem dokładnie... marszruta cała nie od nas zależy... od okoliczności... Chciałam być w Londynie, bo pod Konilred są podobno nadzwyczajne Saint-Huberty... Pan wie... takie duże psy czarne do ścigania dzików. Miałabym ochotę mieć Saint-Huberta. Nikt w Galicyi nie ma téj rasy, nawet Bodoccy, nawet Maleni... Je serais la seule!... l’unique!...
Oczami błądziła po placu, po siatkach żagli, kołyszących się w przestworzu. Zdawała się Wielohradzkiemu nagle przeistoczoną, znów tą sportwoman’ką, zakochaną w psiarni, istotą ludzką, rzucającą nazwami ras psich, jak kulami.
Ścisnął mu serce wielki żal, serdeczny i szczery. Nie chciał wracać z takiem wrażeniém do Lwowa, chciał zawieźć matce inną, pewniejszą nadzieję. Delikatnie więc, układnie przechylił głowę i zrobił najpokorniejszą, jak umiał, minę.
— Chodźmy łowić kraby!.,. — wyrzekł prosząco.
Ona broniła się, jakby nagie opancerzona i przywołana do rzeczywistości kobieta.
— Nie!... nie!... dziś nie mam czasu!... Mama trochę cierpiąca... mnie głowa boli...