Willa pana regenta/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

P
Pan Feliks Wolski, technik, pracujący w fabryce machin, powrócił do domu około godziny dziewiątej wieczorem, miał bowiem tego dnia dużą robotę. Opracowywał kosztorys urządzenia gorzelni. Rzecz była pilna, musiał więc się śpieszyć, a nie łatwa to rzecz pośpieszać z rachunkami, w kantorze, oddzielonym tylko cienką ścianą od głównej halli fabrycznej, w której kilkunastu kotlarzy kuje bez przerwy blachy miedziane, gdzie rozlega się nieustanny huk młotów i zgrzyt machin. Wprawdzie pan Feliks, pracując w fabryce od lat kilku, już się do tego huku przyzwyczaił, ale jednak bywały dni, że piekielny ów hałas przyprawiał go o ból głowy i robocie przeszkadzał.
W takich razach młody technik przywoływał na pomoc silną wolę. Zagłębiał się w cyfry i na nich skupiał całą uwagę. Postanowiał sobie nie słyszeć i nie słyszał, rozkazywał uszom swoim żeby się zamknęły, i stawał się głuchym.
Udaje się to niekiedy, jeżeli kto ma wolę bardzo silną.
Pan Feliks ją miał; wyrobiła ją w nim twarda szkoła życia.
Syn niezamożnych rodziców, od bardzo wczesnej młodości sam na siebie pracował, a pracował podwójnie: aby się kształcić i aby... żyć. Ciężkie to zadanie. Nauka, z początku zwłaszcza, przychodziła mu niełatwo, — przygotowania dostatecznego z domu nie wyniósł; nad czem koledzy jego pracowali godzinę, on musiał dwóch i trzech na to użyć. Pomocy naukowej nie miał; dobrze, że rodzice mogli do jakiegoś czasu kąt dla niego i liche pożywienie opłacić. Potem i to ustało. Ojciec umarł, matka niezadługo za nim poszła, i chłopiec został sam jeden.
Całe szczęście, że sieroctwo zaskoczyło go wtedy, gdy już mógł lekcyami trochę zarabiać. Zarabiał też; w jednym domu uczył małych chłopców za obiad, w drugim za kąt do przespania się, odrabiał ćwiczenia i zadania za próżniaków, a nad własną nauką pracował nocami.
Cierpliwy, cichy, małomówny, nie znał zabaw ani rozrywek, a do wytkniętego celu nie biegł w gwałtownych podskokach, lecz szedł jak wół w jarzmie, z pochyloną głową, krok za krokiem. Wyorywał sobie egzystencyę...
Ostatecznie poznano się na jego sile i wytrwałości żelaznej — dawano mu zarobek chętnie, gdyż był lubiany i ceniony. Sami nauczyciele polecali go, jako doskonałego korepetytora.
Po ukończeniu szkół udał się do politechniki, sądząc, że na tej drodze najprędzej dobije się rezultatów praktycznych.
Na kursach jeszcze cięższe miał życie. W mieście obcem, bez znajomości i stosunków, o lekcye było trudno; znalazł zaledwie jedną, nędznie płatną, ale potrzeby miał skromne, byle czem się obywał i na niewygody i niedostatek nie zważał — byle skończyć kursa. Skończył je nareszcie, został technikiem.
Zdawało mu się, że już celu dopiął, że za kilkanaście lat nadludzkich prawie wysiłków znajdzie stanowisko i pracę spokojną. Przekonał się jednak, że i to niełatwo przychodzi. Techników poszukujących pracy jest dużo, a właścicieli fabryk, którzyby pracę chętnie dawali, niewielu.
Po kilku latach praktykowania za darmo, za pół darmo, lub za marne wynagrodzenie, dostał wreszcie posadę względnie dobrą. Firma była poważna, właściciel wielce od pracowników wymagający, ale uczciwy. Przyzwyczajony do oszczędnego życia, pan Feliks zebrał sobie trochę grosza i postanowił się ożenić. Wziął panienkę ubogą, równie ciężko pracującą na swój kawałek chleba, jak i on sam. Była nią właśnie panna Anastazya, nauczycielka Wandzi.
Ślub odbył się rano: wyszedłszy z kościoła, państwo młodzi udali się do swoich zatrudnień: on do fabryki, ona, jak zwykle, na lekcye, a wesele odłożyli do najbliższego święta. Że była wówczas pora letnia, więc w towarzystwie bliższych znajomych pojechali za miasto na majówkę do lasu. Pan Feliks dowodził, że nigdzie nie znaleźliby piękniejszej, obszerniejszej, gustowniej przybranej i jaśniej oświetlonej sali balowej. I miał zupełną słuszność. Wysmukłe sosny były niby kolumny, nad niemi lazurowe sklepienie niebios, a na tem sklepieniu najwspanialszy świecznik — słońce. Dokoła zieleń żywa, naturalna: drzewa, krzaki, paprocie, mchy, trawa, wdzięczne kwiatki leśne.
Bawiono się wesoło, a państwo młodzi promienieli radością i szczęściem.
W domu państwa Feliksów zbierało się niewielkie kółko znajomych, ludzi inteligentnych; nie było tam ani przyjęć wystawnych, ani tańców, ani kart, ale za to ożywiona wymiana myśli, rozmowa interesująca, którą gospodarz doskonale umiał prowadzić i podtrzymywać. Pani Anastazya bardzo dobrze grała, czasem kto zaśpiewał, kto inny wypowiedział jakiś poemat — i czas schodził niepostrzeżenie a przyjemnie. Każdy z gości opuszczając zebranie, czuł się orzeźwionym na duchu i silniejszym.
W tym domu można było znaleźć kilka pism, najświeższe i dobrze wybrane książki: w tym domu rozmawiano o wszelkich ważniejszych kwestyach chwili, o sztuce, literaturze, życiu społecznem. Kto po całodziennej a męczącej pracy do państwa Feliksów przyszedł, doznawał takiego wrażenia, jak gdyby z ciasnej i ponurej stancyi na szerszy świat wyjrzał i szerszy, rozleglejszy horyzont zobaczył.
Panna Wanda garnęła się do tego towarzystwa, a uczucie przyjaźni dla dawnej nauczycielki wzmagało się z dniem każdym. W domu, chociaż miała wszystko, czuła się jednak osamotnioną. Ojciec mówił tylko o interesach prawnych, polityce lub szczególnych kombinacyach wintowych, ciotka zaś była to osoba jakby z innego świata, i myśl jej rzadko kiedy wybiegała poza granice kuchni, śpiżarni, ogrodu. Wandzię kochała po swojemu i jak dawniej pragnęła dla niej francuzczyzny i muzyki, tak teraz, gdy siostrzenicę już na dorosłą pannę pasowano, zaczęła marzyć dla niej o świetnej partyi. I dziwiła się bardzo, gdy panna Wanda, słuchając o takich projektach, wzruszała ramionami niechętnie, dziwiła się, że zamiast myśleć o strojach i zabawach, może całemi godzinami przesiadywać nad książką. Zastanawiając się nad tem, ciotka Malwina doszła do przekonania, że świat się psuje coraz więcej, i że teraz niema już młodych panien, tylko same sensatki i statystki.
Wobec takich poglądów ciotki, panna Wanda, jak mogła najczęściej, do dawnej swej nauczycielki wyjeżdżała — i serdeczny stosunek między nią a panią Anastazyą zawiązywał się coraz silniej.
Gdy pan Feliks po ukończeniu roboty do domu powrócił, żona powiedziała mu o bytności regenta i jego zmartwieniach.
Roześmiał się, wysłuchawszy relacyi o zaniepokojeniu i przerażeniu starego sądownika.
— Wierzę bardzo — rzekł — że się zaniepokoił. Dziewczyna zaczyna myśleć poważnie, a ojcowie tego pokroju, co szanowny pan Gorgoniusz, tego nie lubią. Są to dobrzy ludzie, ale zasklepili się w skorupach pewnych form i reguł, jak ślimaki, i zmian, które zaszły, nie widzą lub widzieć nie chcą. Ludzie postępują, idą naprzód — oni stoją w miejscu; można powiedzieć, że świat uciekł przed nimi...
— Przecież pan Gorgoniusz jest człowiek rozsądny...
— I bardzo nawet, ale na swój sposób... Ubierz się: prześliczny jest wieczór, księżyc świeci, chodźmy się przejść. Mnie głowa trochę boli, a i tobie, jak sądzę, spacer nie zaszkodzi. Dzieci zapewne już śpią...
— Od godziny.
— Dzieci... może i one nas kiedyś tak sądzić i krytykować będą, jak my dziś sądzimy poczciwego regenta...
— O nie, nie! mój kochany...
— Kto wie? nie będziemy przecież zawsze młodymi, przyjdzie i na nas starość, a wtenczas...
— Cicho, ty puszczyku złowrogi! Chodźmy...

W kwadrans później spacerowali po ogrodzie miejskim; osób było sporo, lecz oni nie przyłączyli się do znajomych, szli sami.
Księżyc świecił jasno, na szerokiej, piaskiem usypanej alei leżały fantastycznie zarysowane cienie od kasztanów, świerków wysmukłych, jaśniał w łagodnem świetle blaszany daszek kiosku, przelewała się srebrem sztucznie urządzona kaskada.
— Biedna Wandzia — rzekła pani Anastazya, — pewnie teraz musi słuchać surowej reprymandy ojca.
— Za co?
— Właśnie kiedy regent był u nas, przyszedł Żyd z Lasku i doręczył mi dwa listy od Anielki; jeden z nich był adresowany do Wandy. Jak uważałam, bardzo mu się to nie podobało, że córka jego prowadzi korespondencyę. Zapraszał, żebyśmy przyjechali do niego i wpływem swoim wprowadzili pannę Wandę na drogę rozsądku.
— Ale o cóż mu poszło? co zdrożnego uczyniła panna Wanda?
— Powiedziała, że się uważa za zero — i to doprowadziło regenta do pasyi. Nie może on zrozumieć, jak panna przystojna, dobrze wychowana i posażna, może się o sobie w podobny sposób odzywać.
— Przypominam sobie, a i ty zapewne pamiętasz, że kilka tygodni temu, było u nas kilku gości, a między niemi i Wanda. Dysputowali bardzo gorąco. Janek Rudzki dowodził, że ludzie, którzy nie wywalczają sobie bytu własną, osobistą pracą, są zerami w społeczeństwie i nie przynoszą absolutnie żadnego pożytku. Popierał go jeszcze goręcej Bolesław Wierzbiński.
— Tak, tak... pamiętam doskonale. On wstąpił do nas na parę godzin tylko, gdyż miał jechać dalej, do matki. Pamiętam tę rozmowę. Ktoś oponował, i ty również dowodziłeś, że pogląd Janka jest jednostronny... Wanda nie wtrącała się wcale do rozmowy, lecz przysłuchywała się uważnie, i spór ten zrobił na niej wielkie wrażenie. Rumieniła się i bladła na przemiany.
— Powiedz mi, skąd taka wrażliwość?
— O, już oddawna ta dziewczyna marzy o samodzielności, chce coś robić, chce być pożyteczną ludziom — a dobrobyt, wygody, które ma bez żadnej troski, są dla niej jakby wyrzutem sumienia. Zapytywała mnie nieraz o radę, co ma czynić, żeby zużytkować siły swe i chociaż cokolwiek sobie samej zawdzięczać. Marzeniem jej było nauczyć się choćby fotografii, kupić zakład i dać w nim zatrudnienie kilku biednym dziewczętom.
— Wcale nieźle pomyślane, ale coby na to powiedział szanowny pan regent, oraz jego przyjaciele i doradcy? Zakrakaliby dziewczynę.
— Ona też tego się bała, ale teraz, jak widzę, chce wystąpić stanowczo.
— No, także się nie w porę wybrała!
— Dlaczego nie w porę?
Pan Feliks odpowiedział na to:
— Ojciec ją chce za mąż wydać.
— Nic o tem nie wiem...
— Ja się dowiedziałem niechcący, na mieście. Wolmański złożył wizytę, i jak się zdaje, pomiędzy nim a regentem nastąpiło zupełne porozumienie.
— Ależ on dla niej za stary, człowiek zupełnie innych pojęć! Onby jej szczęścia dać nie mógł. Wiesz, że oburza mnie podobna kombinacya.
— Moja kochana, takich małżeństw bywa bardzo wiele, i kto wie, czy nie bywają szczęśliwe.
— Ja ciebie nie poznaję, Feliksie, — rzekła młoda kobieta z wyrzutem. — Tak może tylko mówić człowiek zmęczony życiem i zniechęcony do niego, ale nie ty. Imponowałeś mi swoją samodzielnością i energią i pokochałam cię za to.
— Być może, żem już trochę zmęczony, ale nie mieszajmy naszych kwestyi osobistych do cudzych. Mówimy o Wandzie i o jej ojcu, o nim przedewszystkiem. W gruncie rzeczy, co możesz mu zarzucić? On pragnie szczęścia swej córki, i chce jej to szczęście dać, naturalnie, według swego pojęcia. Jeżeli się postawisz na jego miejscu i patrzeć będziesz z jego punktu widzenia, to ci się projektowana kombinacya bynajmniej nie wyda potworną, wprost przeciwnie...
— Nie powiesz chyba, że konkurent jest zachwycający?
— Jak dla kogo. Przedewszystkiem, a mówię ci ze stanowiska pana Gorgoniusza, — jest bogaty i ma stanowisko, ma tak zwaną „pewność.“ Zapamiętaj sobie, kochaneczko, ten wyraz, gdyż niejednokrotnie jeszcze wrócę do niego i przeciwstawiać mu będę inny, na wprost przeciwnym biegunie stojący — mianowicie: „niepewność.“
— Nie rozumiem, do czego prowadzisz.
— Dowiesz się zaraz. Otóż konkurent panny Wandy nie jest wprawdzie młodzieńcem, ale też nie można go nazwać starcem. W samą miarę zniszczony i podtatusiały, aby po burzliwej żegludze życia zawinąć do spokojnej przystani małżeństwa. Ożeni się, będzie dobrze jadł i co wieczór grywał w winta — zacznie myśleć o swem zdrowiu i pijać co rok Maryenbad...
— Jesteś nieznośny!
— Za pozwoleniem. Nie będzie jej kochał szalenie, gdyż jest na to za stary, nie będzie zaniedbywał zupełnie, ponieważ znów na to za młody. Miłość jego można będzie porównać do letniej wody: nie zaziębi ona, ani nie zagrzeje. Co do niej, to jest do jego przyszłej żony...
— O, byle nie do Wandy!
— Przypuść na chwilę, że ona będzie jego żoną. Z początku będzie jej może przykro, później przyzwyczai się; męża nie pokocha, ale może go szanować. Dlaczego nie, skoro jest to człowiek przyzwoity i na zarzuty co do charakteru i postępków nie zasługujący? Zacznie się tedy młoda pani bawić. Jeżeli dzieci mieć będzie, przeleje na nie cały zapas uczucia — w przeciwnym razie, polubi ploteczki, flirt, dobre obiady, prawdopodobnie nabierze imponującej tuszy...
— A dość, mój kochany! jesteś tak nieznośny, że się rozgniewam na ciebie!
— Za cóż? Mówimy spokojnie o kwestyi małżeństwa. To, które nas zajmuje, ma w oczach pana Gorgoniusza znakomitą zaletę — „pewność.“ Pewność papieru procentowego, dającego kupony co pół roku. On i jego towarzysze, gdy byli młodzi, o tę pewność przedewszystkiem się dobijali, czy ona była w ziemi, w papierach, czy w nadziei dosłużenia się pensyi dożywotniej — wszystko jedno, byle była. Szukali jej dla siebie i oczywiście chcieliby dać dzieciom. My, którzy wchodzimy w życie bez pewności, mając tylko głowę i ręce, jako środek egzystencyi, nie jesteśmy uważani za ludzi solidnych — i niechby taki Jaś Rudzki albo Boleś Wierzbiński zapragnął ożenić się z Wandą, dopierożby usłyszał od jej ojca! I wiesz ja mu się wcale nie dziwię. On absolutnie tego nie rozumie, co my przechodzimy w walce z życiem, ile wysiłków, trudów, prywacyi przeniosła naprzykład taka wątła, schorowana kobieta, jak pani Wierzbińska, aby spełnić swoje obowiązki. On nie rozumie tego, bo jemu łatwo szło życie.
— Prawda, masz słuszność... ale jednak co będzie z Wandą? Szkoda tej dziewczyny: takie złote serce, taka chęć do czynów...
— Co będzie? Nie wiem i przewidzieć nie potrafię. Zobaczymy; od niej samej głównie to zależy.
— Mój Boże, nawet nie będę mogła wiedzieć, co się dzieje, gdyż po naszym wyjeździć na wieś, stracimy ją z oczu na cały miesiąc. Czy ci tylko dadzą urlop z fabryki?
— Już dali; możemy odpoczywać całe cztery tygodnie.
— Jak to dobrze, jak dobrze!... — zawołała, tuląc się do jego ramienia. — Odpoczniesz, musisz odpocząć. Nawet książki do ręki wziąć ci nie pozwolę przez cały, calutki miesiąc.
— A cóż ja będę robił?
— Tysiąc zatrudnień ci znajdę. Będziemy chodzili w pole, do lasu, na łąkę, nad rzekę. Zbierać będziemy poziomki, łowić ryby, jeździć czółnem; polować nie będziemy, bo ja się na tem nie znam, ale Bolek urządzi ci łowy...
— Śliczna perspektywa! a wiesz, czego jabym chciał?
— No?
— Pójść do lasu, położyć się na mchu, patrzeć w niebo i wpaść w nirwanę, zapomnieć, że istnieje matematyka, że są cyfry, że jest jakiś świat...
— Tak!.. jakieś twoje dzieci i jakaś twoja żona?.. prawda? co tam takie głupie dzieciaki, taka marna żona... nie rozbawiona i flirtująca pani, ale zwyczajne, takie chłopskie imię nosząca!.. prawda?
— Nie, nie, kobieto, jeżeli ja chcę zapaść w nirwanę, to z tobą, z Olesiem i Manią. Inaczej nie. Czy wiesz, co mówi filozof indyjski o człowieku?
— Skąd mogę to wiedzieć?
— Człowiek — twierdzi ten mędrzec — składa się: z siebie samego, ze swojej żony i swojego syna... Ja posuwam się dalej i twierdzę, że człowiek exempli modo, składa się ze umie, z ciebie, z Olesia i maleńkiej Mani — to dopiero jest jednostka co się zowie pełna!..
Zamilkli. Ona oparła się silniej na jego ramieniu, on kroku przyśpieszył, i szli tak wśród równych szeregów drzew, aleję zdobiących, pod rozłożystymi konarami wielkich kasztanów, przez które przedzierały się promienie księżyca.
Kiedy wchodzili do miasta, zegar na starożytnej wieżycy wydzwaniał już północ.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.