Willa pana regenta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

M
Młoda kobieta na ostre zapytanie pana Gorgoniusza uśmiechnęła się i z wielką uprzejmością poprosiła go, aby raczył wejść.
— Niech pan regent będzie łaskaw usiądzie i rozgości się...
— Ale widzi pani... właściwie... Ja przepraszam za moje obcesowe zapytanie, lecz jestem wzburzony, bardzo wzburzony... Panna Wanda doprowadziła mnie dziś do pasyi. Jakieś dziwne zdania, jakieś teorye... Do czego to podobne, żeby panna miała teorye! Niezadowolenie z losu, który, jak pani wiadomo, zbyt srogim dla niej nie jest, jakieś grymasy, fanaberye, urojone nieszczęścia, płakanie po kątach. Co to jest? Niech mi pani wytłumaczy, co to jest?...
— Dla czego pan dobrodziej do mnie się z tem pytaniem zwraca?
— Bo Wandzia bywa u państwa, bo was bardzo lubi, bo tu zawarła jakieś znajomości...
— Tak, panna Wanda rzeczywiście odwiedza nas niekiedy, nie sądzę jednak, żeby to na nią mogło wywierać wpływ ujemny.
— A, pani dobrodziejko, nie chcę być źle zrozumianym! Szanuję panią bardzo i pani małżonka również, o żadnych wpływach ujemnych mowy być nie może, ale... państwo, o ile mi wiadomo, dużo czytujecie, dużo rozprawiacie, więc to mogło...
— Panie regencie, w ogóle niewiele mamy na to czasu. Mąż mój powraca z fabryki dopiero o ósmej, czasem nawet o dziewiątej wieczorem; ja przez pół dnia mam lekcye po mieście, a w domu zatrudnienia mi nie brak. Jedynie w dni świąteczne jesteśmy swobodniejsi i możemy czytać i rozmawiać. W domu naszym bywają ludzie z tej samej sfery co i my, pracujący umysłowo przeważnie, ludzie, którzy z trudem prowadzą tak zwaną walkę o byt. Pod jakim więc względem ten dom i to towarzystwo mogłyby źle oddziaływać na córkę pańską? Wandzia była niegdyś moją uczennicą, kocham ją bardzo i jestem dla niej tak, jakby starsza siostra dla młodszej. Zresztą, panie regencie, czyż od dzisiaj dopiero się znamy? Dlaczegoż mi pan robi takie wymówki?!
Pan Gorgoniusz usiłował tłómaczyć się.
— Nie, pani — mówił, — to nie są wymówki.
— A więc cóż?
— To jest raczej żal, proszę pani. Mam dziecko jedyne, chciałbym wszystko poświęcić, aby temu dziecku było dobrze, i zdaje się, że mu jest dobrze... aż tu naraz, nie wiadomo skąd, jakieś niezadowolenie, to, owo...
— Ale o cóż Wandzi idzie?
— Alboż ja wiem? Nie mam pojęcia... Powiada mi, że jest zero, że nic nie znaczy, że nigdy za mąż nie wyjdzie. Słyszała pani coś podobnego? Ja doprawdy głowę tracę, gubię się w domysłach, szukam przyczyny i nie znajduję... Siostra moja również dostrzegła tę zmianę w usposobieniu Wandzi, ale powodów nie domyśla się; oboje jesteśmy zmartwieni i oboje nic nie wiemy... Dlatego umyśliłem udać się do pani... Trochę za obcesowo wziąłem się do rzeczy, ale byłem rozdraźniony... Przepraszam panią za to stokrotnie; przebacz pani ojcu i ratuj dziecko.
To rzekłszy, regent panią Feliksową w rękę pocałował.
— Przychodzę do pani — ciągnął dalej, — jako do kobiety rozumnej, a zawsze dla nas życzliwej. Przyjedź pani do nas, pomów z Wandzią, wybadaj, czego ta dziewczyna pragnie, co jej dolega.
— Ależ z największą chęcią, szanowny panie regencie. Przyjedziemy razem z mężem.
— Jutro?
— W niedzielę.
— Dziękuję pani... Przyjedźcie na cały dzień... Wandzia ma do pani tyle zaufania.
— Panie regencie — rzekła — wołają mnie do dzieci... za chwilę powrócę i służyć będę. Niech pan się zatrzyma... Oto najświeższa gazeta, może pan zechce przejrzeć.
Pan Gorgoniusz pozostał sam, w małym, skromnie umeblowanym pokoju. Czyściuteńko w nim było, porządnie, ładnie nawet, ale nie bogato. Bo i skąd bogactwo wziąć się miało? Właściciel tego mieszkanka, pan Feliks Wolski, z zawodu technik, miał posadę w fabryce i za małe wynagrodzenie musiał robić wielką ilość rysunków, planów, kosztorysów, żona zaś jego, niegdyś nauczycielka panny Wandy, wyszedłszy za mąż, nie porzuciła jednak swego dawnego zatrudnienia i pracą swoją dopomagała mężowi. W domu jej zbierało się kilku ludzi, których całym majątkiem była intelligencya, a jedynem źródłem dochodu praca, najczęściej licho płatna a ciężka.
Regent nieraz zastanawiał się nad pytaniem: jakim sposobem ci ludzie mogą mieszkać, żyć, wychowywać dzieci, nie mając żadnej „podstawy?“
Zamyślił się pan Gorgoniusz nad swojem strapieniem, gdy wtem drzwi uchyliły się powoli i do pokoju wsunął się Żyd.
— Mam listy — rzekł, kłaniając się nizko.
— Zapewne do państwa Wolskich?
— Panienka kazała tu oddać.
Rzekłszy to, podał regentowi dwa listy, zaadresowane równem, drobnem pismem. Pan Gorgoniusz rzucił na nie okiem i zerwał się na równe nogi.
— Skąd ty możesz mieć list do mojej córki?! — zawołał z gniewem.

Żyd cofnął się zdumiony.
— Przepraszam wielmożnego pana — rzekł, — o co się pan gniewa?
— Skąd ty możesz mieć list do mojej córki?
— Jakiej córki? wielmożny panie, ja wcale nie znam, ja nie widziałem żadnej córki!
— Wyraźnie zaadresowane jest: „Wielmożna Wanda Zamrozińska!“ Wyraźnie! Cóż to znaczy?
— Albo ja wiem? tam pewnie stoi napisane, co znaczy...
— A cóż ty za jeden jesteś?
— Kto ja jestem? Wielmożny pan mnie nie zna? Mnie wszyscy panowie znają, i ja się bardzo dziwuję, że mnie pan nie zna. Ja jestem Szapsio...
— Jaki Szapsio u licha?...
— Szapsio Apfel, pachciarz z Lasku; ja jechałem w drogę, mnie zawołała panienka, dała mi do ręki dwa listy, kazała oddać, ja oddałem. Ja myślę, że wielmożny pan rozumie, że w drodze człowiek ma dużo kosztów, i że Szapsio dostanie coś za fatygę...
— Dałbym ja ci za fatygę — mruknął pan Gorgoniusz, — gdyby to było u mnie w domu! — a głośno zapytał:
— Co to za Lasek? jaka panienka dała ten list?
— Pan dobrodziej pyta: co jest Lasek? Pan nie zna? Wszyscy znają Lasek, to jest dobrów ziemskie, a może nie tak dobrów jak majątek, nawet nie tak majątek jak folwark. Ja utrzymuję pacht w tym folwarku. Niewielki interes, ośmnaście krów całej parady — aby żyć.
— Czyj to folwark?
— Dla czego ma być czyj? Jest pani Wierzbińskiej. Dobra pani, na moje sumienie. Jaka gospodyni, aj waj, jaka to gospodyni! Ona, wielmożny panie, choć kobieta, znaczy tyle, co dwa dobre gospodarze. A jakie one dzieci ma! rzadko szukać takie dwa dzieci... Panicz, to już nie panicz, to cały pan, a panienka, ta właśnie, co dała listy, to jest taka delikatna panienka, taka grzeczna...
— Więc jest i panicz?
— Dlaczego nie ma być? Ja nie rozumiem, o co się wielmożny pan gniewa! Jest panicz, to jest — gdzie on się ma podziać? On niedawno przyjechał. On był w edukacyi... oj, oj, jaką on edukacyę miał! Naprzód z posrebrzanym guzikiem, później z pozłacanym guzikiem — teraz ma edukacyę bez żadnych guzików; chodzi w kapeluszu i w paltoj co może być warte ze dwadzieścia rubli. Pan, cały pan!... Jak panicz przyjechał i panienka przyjechała, bo una też w edukacyi była, to nasza pani aż płakała z uciechy. Na moje sumienie... Oj, jabym też płakał z uciechy, żebym miał takie dzieci. Panicz to już z pięć lat nie bierze od matki ani jednego grosza. On sobie wszystko sam kupi, a jak przyjedzie na lato, to jeszcze przywozi dla matki podarunek. Słyszał pan dobrodziej? U nas, kto ma siedmioro dzieci, musi mieć czternaście kieszeni, u państwa zdarza się, że na jednego synka, jak się trafi w dobrym gatunku, mało jest dwadzieścia jeden kieszeni... a tutaj matka dostaje jeszcze podarunek! Aj, aj, takie dziecko to majątek, to wielkie szczęście od Pana Boga! Nie dziw, że się nasza pani raduje.
— A od kogoż ten list? — pytał regent.
— Mówiłem panu, od panienki... panienka mi go oddała...
— Nie o to mi idzie... Kto ten list pisał?
— Albo ja wiem?... Ja nie byłem przy tem... ale pewnie panienka. Pan dobrodziej myśli, że ona nie potrafi? Na taką edukacyę! W zeszłym tygodniu był w Lasku jeden Niemiec podróżny. Szukał on młyna do wydzierżawienia, a nie mógł się z nikim rozmówić. Panienka z nim mówiła... Aj, aj, jak ślicznie po niemiecku, jak dobrze!... Na moje sumienie... ja sam tak elegancko nie potrafię.
Szapsio nie skończyłby prędko pochwał dla panienki, lecz wejście pani Feliksowej przerwało potok jego elokwencyi.
— Są tu dwa listy — rzekł regent z naciskiem, — jeden do pani, drugi zaś...
— Drugi do Wandzi; może szanowny pan zechce go sam doręczyć?
— Nie wiedziałem, że moja córka prowadzi korespondencye z osobami, których ja nie znam...
— Panie regencie — rzekła pani Feliksowa po wyjściu pachciarza, — osoba, która pisze do Wandzi, nie jest panu nieznaną, jak sądzę. Matka jej wspominała o panu częstokroć; znałeś pan dobrze i ojca jej i męża...
— Jeżeli to pani Wierzbińska, z domu Jaskólska, to istotnie tak. Znałem tę rodzinę.
— Widzi pan, do Wandzi pisze jej córka Aniela, panienka bardzo zacna i dobrze wychowana. Poznały się z córką pańską w naszym domu i zaprzyjaźniły. Co może pan mieć przeciwko temu?..
— Zapewne, że nic — tylko widzi pani, wracając do kwestyi, która jest powodem mojej dzisiejszej bytności u państwa, to właśnie te nowe znajomości w zestawieniu ze zmianą usposobienia mej córki łączą się jakoś szczególnie.
— Ależ nie!... zdaje się panu...
— Wszak panienka, o której mówiliśmy, ma brata?
— Tak.
— Czy i jego Wandzia poznała?
— Istotnie, spotkali się raz u nas...
— Pani dobrodziejko, to jest źle... tu się coś święci... Co właściwie, nie wiem, ale prośbę moją powtarzam: ratuj mi pani dziewczynę... Przyjedź pani, badaj, radź, bo... bo... widzisz pani — dodał głosem przyciszonym i drżącym ze wzruszenia, — ja mam tylko ją jedną i więcej nikogo na świecie...
Regent z kamienicy, do której przed dwiema godzinami wbiegł z takim impetem, wychodził powoli, ze spuszczoną głową. Gniew ustąpił miejsca poważnej zadumie. Nie myślał już pan Gorgoniusz ani o cukierni, gdzie przyjaciół swoich mógł spotkać, ani o wincie. Miał zamiar powrócić zaraz do domu.
Na rogu ulicy pan Kalasanty porwał go w objęcia.
— Jak się masz, regencie! — zawołał — właśnie ciebie mi było potrzeba... Ale cożeś to taki jakiś nie swój dzisiaj?
— Zmartwienie mam, czuję się jakby przygnębionym.
— Wszystko głupstwo, wszystko przeminie... tylko trochę gimnastyki, ruchu...
— Dajże mi pokój ze swoim ruchem, mój Kalasanty kochany. Nie to mi w głowie...
— To źle. Gubisz się, kochany przyjacielu, sam dobrowolnie się gubisz. Słuchaj, dam ci parę hantli pięciofuntowych. To zbawienne, jak ci dobrze życzę.
— Daj pokój, moje cierpienia są, natury moralnej, a na to żadna gimnastyka nie pomoże...
— Właśnie, że tylko gimnastyka i nic więcej. Kręcisz głową? krzywisz się? Nie, to nie! Sam sobie winę kiedyś przypiszesz, że nie usłuchałeś dobrej rady.. Nie wspomnę już więcej o tem, gdyż nie mam zwyczaju narzucać się... Gdzież zamierzasz przepędzić wieczór dzisiejszy?
— Wracam do domu.
— Zaraz?
— Natychmiast.
— Nie róbże głupstwa! Ja idę na wieczór do Andrzeja, będzie tam kilka osób, wint na dwa stoliki... Właśnie, idąc, myślałem o tobie, a tu najniespodziewaniej wpadłeś mi w ręce; Przyznaj, że szczególny wypadek, wyraźna wskazówka losu i zarazem znak nieomylny, że karta iść będzie doskonale. Gorgoniuszu! takich rzeczy nie można lekceważyć. No, chodź! skoro nie chcesz uśmierzyć troski gimnastyką, pokonaj ją wintem, bo i to jest niezgorszy środek na wszelkie utrapienia, jak cię kocham.
— Wierz mi, Kalasanty, że nie mam najmniejszej chęci do zabawy; zdaje mi się nawet, że gdybym w obecnem usposobieniu usiadł do kart, strzelałbym kapitalne bąki, chociaż, jak ci wiadomo, grywam nieostatnio. Nie, mój kochany, nie kuś mnie: w żaden sposób nie mogę... I nie pytaj dlaczego, nie trać czasu — idź, zabaw się... Kiedykolwiek opowiem ci co mi dolega, a teraz bądź zdrów.
Pan Kalasanty spojrzał na odchodzącego przyjaciela, kiwnął kilkakrotnie głową i rzekł półgłosem:
— Koniec świata! Kiedy on na winta iść nie chce, to rzeczywiście musi być nadzwyczajna przyczyna.
Regent odjechał. Mateusz mrukliwy i zagniewany z powodu nieprzyjemności, jaka go rano spotkała, zaciął konie i z miejsca ruszył ostrym kłusem; za rogatkami regent odezwał się, ale już bez gniewu, łagodnie:
— Mateuszku, jedź noga za nogą. Głowa mnie boli...
— To możeby, wielmożny panie, do doktora zawrócić?
— Nie, jedź tylko powoli — przejdzie...
Mateusz zastosował się do rozkazu, konie szły noga za nogą, gryząc niecierpliwie wędzidła i podrzucając łbami. Regent zdjął kapelusz, lekki wietrzyk wieczorny chłodził mu czoło. Wieczór już zapadł, na czystem niebie migotały niezliczone gwiazdy, ciszę nocną przerywał tylko kiedy niekiedy turkot przejeżdżających wozów lub szczekanie psów w wioskach podmiejskich.
Pan Gorgoniusz wpadł w głęboką zadumę. Cała historya dnia stała mu żywo w pamięci; rozmowa z córką, wizyta u Wolskich, opowiadanie Żyda wiejskiego o rodzinie Wierzbińskich, wreszcie ów list do Wandzi — wszystko to dawało mu dużo do myślenia.
Powozik cicho zatoczył się przed willę, i gdyby nie psy, które radosnem skomleniem i szczekaniem przywitały swego pana, niktby w domu nie wiedział o jego przybyciu.
Na przywitanie regenta wyszła panna Wanda i ciotka Malwina. Nie rozmawiał z niemi prawie i zaraz zamknął się w swojej kancelaryi — przedtem jednak doręczył córce list.
— Przywiozłem tu jakiś bilecik dla panny Wandy — rzekł. — Dziwi mnie, że panna korespondencye zgoła niepotrzebne prowadzi, lecz list do rąk własnych oddaję...
Nie chciał słuchać tłumaczeń, odszedł i zamknął się na klucz w swym pokoju.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.